Ukraina, Mołdawia, Rumunia, Węgry, Słowacja, Czechy - Wrzesień 2007
No i stało się. Dzisiaj, a właściwie wczoraj, Urszulka kupiła komputer przenośny - laptop i teraz można pisać wszędzie, nawet w łóżku. Obiecywałem sobie już od dłuższego czasu, że opiszę moje wyprawy z synami, a raczej początki wypraw, ponieważ plany mam wielkie, a marzenia jeszcze większe.
Mapę wschodniej Europy przestudiowałem, a może to za dużo powiedziane z tym studiowaniem, przeglądnąłem wiele razy, zasypiając z nosem (co tam z nosem, całą głową, przyklejony do niej). Podobnie dziesiątki przewodników, może nawet wszystkie, jakie były dostępne. Pamiętam, że największy problem miałem z Mołdawią, nawet Internet stał się bezradny, a nieliczne opowiadania o tym kraju tylko rozbudzały moją wyobraźnię. Tak bliski kraj, a tak niewiadomy, nieznany. Jedni mówili: niepewny politycznie, niebezpieczny, niestabilny, lepiej go omijać szerokim łukiem. Budziła się we mnie myśl - wspomnienie - sienkiewiczowskich książek o jakże odległej mołdawskiej stronie, na którą przechodził Nowowiejski, ścigając Azję, czy bitwa pod Cecorą i śmierć hetmana Żółkiewskiego, który w obliczu śmierci i klęski zabił własnego konia, nie godząc się na ucieczkę... Podobno gdzieś tam w polach mołdawskich krył się obelisk, może pomnik naszego bohatera.
A sama Ukraina to miejsce niesamowite, magiczne, wręcz czarodziejskie. W dzieciństwie zasłuchany w opowieści ojca, babci, śniłem o tej ziemi, słuchając babci Warczyńskiej o majątkach, bezkresnych terenach i pięknie tej krainy, która dla nas była niedostępna jak zaczarowane miejsce; słucha się o nim w bajkach, o których się śni i do których nie można pojechać, bo jak trafić do zaczarowanego lasu, jak zdobyć zamki, przejechać bezkresne tereny dzikich pól czy wykąpać się w Dniestrze, Serecie, Zbruczu, Prucie, Dnieprze czy Żwańcu - co ja mówię, wykąpać - zobaczyć tylko ten kraj, który był częścią naszej... mojej historii.
A miejsca przygód bohaterów przeskakiwały na kartach sienkiewiczowskich książek, będąc tylko marzeniem młodego chłopca, który tonął w, barwnych po horyzont, rozciągniętych, trawach stepu, czy ośnieżonych pól Chreptyjowa, Raszkowa, gdzie tyko watahy wilków wyznaczały granice bezpieczeństwa. Ach, jak piękne były to marzenia, a może to dzieciństwo, młodość były piękne. Wtedy wszystko było proste, takie wyraźne, podzielone na biel i czerń, na dobro i zło, nie było kompromisu, zresztą młodość tego nie uznaje, jest bezkompromisowa. Nie liczył się rozbity nos, poharatane plecy - na odpowiedzialność przyjdzie jeszcze czas. Liczyła się chwila, sekunda, one w młodości tak wolno płyną. Przecież my byliśmy nieśmiertelni i czas był nieśmiertelny, nieskończenie długi. To był mój czas i moja historia, moja wolność, ideały, które już niebawem miały zderzyć się z rzeczywistością...
Ale miałem pisać o czym innym! Znalazłem ostatecznie przewodnik po Mołdawii. Internet nie zastąpi księgarni, co ja mówię, przecież tam jest sto albo i więcej składów książek. Poza tym przewodnik nabyłem inną drogą i już.
To była pierwsza tak poważna wyprawa, ale o tym jeszcze nie wiedziałem. Traktowałem ją jak przygodę, jak wyjazd na Mazury czy w słowackie Tatry. Nie, nie znaczy to, że lekceważyłem podróż, co to, to nie. Samochód, albo raczej powinienem napisać samochodzik, przygotowałem. Mój mechanik dokonał gruntownego przeglądu, wykupiłem ubezpieczenie, a skrzynię zacząłem pakować i przepakowywać na dwa miesiące wcześniej, jak się później miało okazać, o niewielu rzeczach zapomniałem.
Sam dzień wyjazdu opóźniał się. Mój syn składał papiery na uczelnię. Decyzja o profilu czy kierunku studiów była raczej spontaniczna niż przemyślana, ale cóż, podobno tak bywa, a ja jestem maruda i stary zgredzik - tak mówili.
No i przyszedł dzień, poranek wyjazdu, a tu leje, bardzo mocno leje. Jak się okaże niebawem, deszcz będzie nas prześladował od Polski po Rumunię, zostawiając słońce dla Węgier i Słowacji.
Jeszcze nie dojechaliśmy do Katowic, a Pawełek spowodował zwarcie i bezpieczniki się przepaliły (oj, osiołek), przed rogatkami Krakowa naprawiłem usterkę. Do granicy z Ukrainą dojechaliśmy w strugach deszczu, ale bezpiecznie i stosunkowo szybko. Granica, a raczej samo przejście graniczne, było swego rodzaju, może jeszcze nie szokiem, ale dużym zdziwieniem dla chłopców; wypełnianie wiz wjazdowych, godzinne, bezsensowne oczekiwanie nie wiadomo na co, beztroska i arogancja ukraińskich celników i wopistów była niezrozumiała. Wtedy to pierwszy raz (nie ostatni) powiedziałem chłopcom, że to co jest niemożliwe i bez sensu w Polsce za wschodnią granicą, nabiera sensu, mało tego, wypełnia czas, kieruje ludzkim postępowaniem i to nic, że rozsądnego człowieka doprowadza do szału... Ale granice absurdu były jeszcze przed nami, no, jakieś 2000 km przed nami.
Minęliśmy granicę, a tu pogoda, słoneczko niemrawo świeci. Telefon do mamy i postój; trzeba coś zjeść i odreagować stres, syndrom graniczny. Po posiłku w drogę, do Lwowa!!!
A droga wyboista. Dziura na dziurze, miejscami całkowity brak asfaltu, znaków drogowych nie widać, a te, które gdzieś przypadkiem stoją, są sprytnie ukryte za drzewami i krzakami. Ot, specjaliści od turystyki. I to nie wszystko. Napisy na tablicach w cyrylicy. To prawie jak chiński dla moich synów, nic a nic nie rozumieją, powoli wraca pamięć wielu lat przesiedzianych na znienawidzonym języku rosyjskim i zaskoczenie: "Ja czytam litery", układają się w słowa, słowa w ciąg zdań: "To ma sens, ja czytam". Troszkę inne litery, ale to już nie problem. Do głowy powracają pojedyncze wyrazy, nazwy przedmiotów, czasowniki, zwroty. Gdzieś to wszystko przez tyle lat ukryte w głowie, niepotrzebne na co dzień, wraca. Rozumiem, co się do mnie mówi i ludzie mnie rozumieją, niesamowite, tyle lat... super. Jedno, co robi wrażenie, to szerokość i te pobocza, cała kolumna czołgów czwórkami zmieściłaby się tutaj. Przed samym Lwowem kolejne zdziwienie drogowe: rondo, ale za to jakie, wielkie jak lotnisko. Takich w Polsce nie znajdziesz. Przy drodze, pierwszy spotkany na Ukrainie, patrol milicji. Przejeżdżamy spokojnie, bez zatrzymania; jeszcze w Polsce straszono nas łapówkarstwem i nachalnością milicjantów połączoną z bezzasadnym czepianiem się dosłownie wszystkiego, z chęci wyciągnięcia od turystów paru hrywien. Ale jak czas i dalsze kontakty z milicją pokażą, obawy były niepotrzebne, a funkcjonariusze niełapczywi, wręcz przyjaźni, pomimo nazwy własnej DAJ - ot, taki skrót drogówki.
Wjeżdżamy do Lwowa. Ruch na drodze gęstnieje. Pomimo sporej szerokości jezdni robi się coraz ciaśniej i już po chwili koszmar: huk syren, wciskanie się na trzeciego, wszechobecne autobusiki wdzięcznie nazywane marszrutkami, a przez środek tramwaje. Szok, tego jeszcze nigdy nie widziałem. Przepisy ruchu drogowego można wsadzić w annały książek i kodeksów, bo tu, na lwowskiej drodze, na pewno nie obowiązują. Po pięciuset przejechanych kilometrach jestem już zmęczony, ale cała ta odległość ma się nijak do tych kilkunastu kilometrów w mieście.
W końcu: basta! Zjeżdżam na parking przed dworcem kolejowym. Mam dość, jest coraz ciemniej, zbliża się wieczór i jest potwornie duszno, i jakby niebo się obniżyło, zabierając powietrze, a wtłaczając zapach czy raczej smród uryny (zresztą smród będzie nam jeszcze towarzyszył i to o wiele większy, ale o tym potem) Teraz stoimy na dworcu, trochę bezradni. Z pomocą przyszedł kierowca autobusu: "Szukacie spania, hotelu? Poproście taksówkarza...". Jakie to banalnie proste, tylko trzeba pomyśleć. Jest postój taxi, jest i taksówkarz. Po krótkiej rozmowie jedziemy za nim - znajdzie nam spanie. Jak powiedział, tak było. Nasz przewodnik nie tylko wskazał nam hotel, ale też okazał się bardzo opiekuńczy. Odjechał dopiero jak pani w recepcji potwierdziła (z tą recepcją to za dużo powiedziane), że nas przenocują. Biorąc od nas 5 zł i oferując swoją pomoc, zostawił wizytówkę. To było przyjemne wrażenie. Czekał na nas pokój hotelowy. Po zapłaceniu 35 zł za trzech nie spodziewaliśmy się cudów, ale to co zobaczyliśmy, przeszło nasze oczekiwania: imponujące, odnowione, nowe drzwi i… 3 łóżka, brud, a po otworzeniu okna i smród. Jak się okazało, nazwa hoteliku - ARENA - nie była przypadkowa; nasze okna wychodziły na stajnie i klatki z dzikimi, a raczej cyrkowymi zwierzętami. Ryczenie lwów, krzyki małp, rżenie koni były niczym przy zapachu czy raczej fetorze, który wpadał do naszego, nazwijmy to dumnie, pokoju.
Meble - nie, to nie były meble - wnęka w ścianie, robiąca za szafę - biurko (spełniające funkcję stołu), którego szuflady wypełniały niedopałki papierosów i puste butelki, 2 połamane krzesła dopełniające wyposażenia oraz brudna, oberwana firanka przy ledwo żarzącej się żarówce tworzyły przy zmęczonej głowie całkiem niezły nastrój.
Idę do kuchni. Woda leci, czajnik mamy, będzie kawa i zmęczenie gdzieś prysło. Po kawie wstąpiła we mnie i chłopców nowa energia. Decyzja mogła być tylko jedna: idziemy zwiedzać miasto, zobaczymy Lwów nocą. Hotel był prawie w centrum, więc po 15 minutach byliśmy pod operą i filharmonią, na Tarasie Szewczenki. Tak nazywa się deptak, który z jednej strony ma wspomnianą operę, a z drugiej pomnik naszego wieszcza, Adama Mickiewicza - podobno najpiękniejszy. A pośrodku ukraiński poeta, Szewczenko. Ukraińcy cierpią na swoisty kompleks narodowościowy, to znaczy tożsamości narodowej, wszędzie jakby zasłaniali się, bali o swoją godność, że zaraz im ktoś zabierze niepodległość, jakby na wyrost chcieli sobie udowodnić swoją wartość historyczną, stawiając potężne pomniki, obeliski. Wpadają w swego rodzaju paranoję dziejową, szczycąc się tak naprawdę absurdem i mrzonką, szukając na siłę wieszczów, poetów, bohaterów narodowych będących tylko i wyłącznie narodowości ukraińskiej. A tak naprawdę losy naszych narodów są nierozłącznie, związane tradycją setek lat życia obok siebie, budowania własnych celów, tworzenia odrębności, która mogła przetrwać, tworząc jeden organizm narodowy. Trudna to i zawiła historia dwóch narodów, na których przelanej krwi i setkach mordów, budowały swe potęgi inne państwa.
Ale my jesteśmy we Lwowie, już nie polskim, ale polskość tu czuć i widać na każdym kroku. Plac Lubelski, kamienice przy rynku, Uniwersytet Jana Kazimierza, Łyczaków – cmentarz Orląt, bruk na ulicach, ten sam, na który lała się krew polskich młodziutkich obrońców w 1918. Stąpali po nich legioniści marszałka Piłsudskiego. Tu pełnił swój urząd wojewody lwowskiego pierwszy ułan nieistniejącego jeszcze państwa, Belina-Prażmowski. Słyszę tętent podkutych koni 14 Pułku Ułanów Jazłowieckich mających swe koszary na Łyczakowie. Tu czas się zatrzymał. Jeszcze nie ma setek anten satelitarnych na domach i tyko McDonald′s jak Prometeusz cywilizacji zachodu świeci witryną hot dogów i hamburgerów, kiedyś staną i tu supermarkety, wejdą do miasta i zabiorą, zniszczą piękny charakter, nostalgię i urok galicyjskiej starówki; ja miałem to szczęście oglądać ją prawie nietkniętą, gdzie jedynie... takty walca brzmią tak pięknie, a kolej wiedeńska nigdy się nie spóźnia.
Jednak na moich chłopcach miasto nie zrobiło wielkiego wrażenia, może przeze mnie, przez moje opowieści o czymś utraconym, wielkim, historycznym. W młodych umysłach urosło to do rangi symbolu i zderzyło się z deszczem, duchotą, smrodem uryny, zapyziałą prowincjonalnością. Nie potrafili dostrzec tego co ja, ale zapamiętają to miasto i wrócą tu za parę lat, może za kilkanaście, i wtedy zobaczą Lwów innymi oczami - oczami dorosłego Polaka, zobaczą Lwów inaczej... za parę lat!
Noc w naszym hoteliku nie należała do najprzyjemniejszych, ale co tam ryki zwierząt, co tam smród, mieliśmy pokój, spanie, a nawet woda leciała z kranu. Za miastem dopiero zaczynała się przygoda, rodzinne strony ojca, moich dziadków, a celem był sławny Zbaraż.
Opuszczamy Lwów. Pogoda piękna, droga niezbyt wygodna, straszne kocie łby, miejscami bruk, ale dla naszego autka to nic strasznego, tylko okropnie trzęsie. Po kilkudziesięciu kilometrach i niewielkim błądzeniu docieramy do Załoziec. Mijamy potężne jeziora, może stawy. W tym miejscu rzeka Seret rozlewa się naprawdę imponująco; podobno kiedyś, przed wiekami, na środku zalewiska stała potężna warownia czy zamek i znajduje się tu wzniesienie zalane wodą. Mijamy most, z daleka widać ruiny, chyba starej gorzelni, i nagle, jak nie zacznie lać! Rozpętało się istne piekło: grzmoty, błyskawice rozdzierające nawet nie bardzo zachmurzone niebo. Nie wiadomo skąd ten deszcz, a ulewa była ogromna; strugi deszczu zalewały drogę, przykrywając dziury i wyboje, tworząc taflę nieprzebranej wody. Nie sposób było jechać. Stanęliśmy na poboczu w nadziei, że kiedyś to minie. Po chwili plandeka, wprawdzie nowa, ale nie wytrzymała naporu wody i zaczęła przeciekać. No, pomyślałem teraz, jesteśmy bezradni, przyjdzie mam nieźle zmoknąć. A jednak nie tym razem. Natura była łaskawa i tak jak niespodziewanie przyszła burza to i sobie poszła, a my udaliśmy się w stronę Reniowa, gdzie urodził się mój ojciec. O tej wsi słuchałem wieczorami... wydawała się tak odległa, wręcz bajeczna, w innym świece, w innym wymiarze. Kiedyś do domu ojciec przyniósł stary obraz z małą chałupinką krytą strzechą stojącą pod lasem nad rzeką i powiedział mi, że tak właśnie kiedyś mieszkali. Obraz wisiał u mnie w pokoju. Nieraz przed zaśnięciem wyobrażałem sobie ten dom, okolicę, las, rzekę pełną ryb, a w izbie ciepły piec i (co prawda niczym nieuzasadnione, niewytłumaczalne) bezpieczeństwo... Bardzo byłem przywiązany do tego obrazu. Niestety spalił się w pożarze mieszkania i nigdy nie pokażę go moim synom... Szkoda, ale teraz jestem w tym prawdziwym, rzeczywistym miejscu z moimi synami. To stąd pochodzi moja rodzina. Nie chciałbym być zbyt nostalgiczny, ale podniecenie i ucisk w brzuchu stają się coraz silniejsze. Przejeżdżamy przez wieś Nowosiółka i jesteśmy w Reniowie. Wioska sprawia wrażenie bardzo dużej, rozległej. Przejeżdżamy Seret. Przed nami spory sklep, po lewej stronie stary kościółek katolicki w ruinie (to tu był chrzczony mój ojciec). Na drogach - ścieżkach - nikogo nie ma; żadnych mieszkańców. Objeżdżamy samochodem wieś krętymi uliczkami, pełnymi wybojów i już po chwili jesteśmy z powrotem pod kościółkiem. Idzie stary dziadek z kilkoma rybkami w siatce. Okazuje się, że zna polski, ma chyba z 90 lat, pamięta Polaków, zna kilka nazwisk. Pytam o nocleg. Mówi, że da się coś załatwić, ale rzeczywistość jest inna. Młoda Ukrainka, chyba wnuczka, nie zgadza się, jest niegrzeczna i bardzo niegościnna. Wracamy do sklepu, robimy zakupy, dziewczyna sprzedająca mówi po polsku. Jest ładna, grzeczna, bardzo rozmowna. Dowiadujemy się od niej, że w wiosce noclegu nie znajdziemy. Trudno. Pakujemy się do auta, jeszcze raz patrzymy na rozlewiska Seretu, które w zachodzącym słońcu czerwienią się i odbijają ciemny granat, prawie czerń pagórków nad horyzontem. W oddali wiszą bardzo ciężkie, granatowe obłoki, jakby zaraz miały spaść. Na szczęście my jedziemy w przeciwnym kierunku - na Zbaraż brateńki, na Zbaraż.
Po drodze mijamy Maniuki. To tu mieszkała część mojej rodziny, to prawdopodobnie tu dziadek był leśniczym. Jeszcze przed zmrokiem docieramy do Zbaraża. Małe miasteczko, a słynnego zamku nie możemy znaleźć. Na rynku pytamy kilku mężczyzn o nocleg, są bardzo zaangażowani. Jeden z nich wsiada do łady i każe za sobą jechać, zawozi nas pod hotelik "Czarny Książę". Po załatwieniu formalności meldunkowych i opłaceniu noclegu (około 75 zł) oglądamy pokój, a raczej apartamencik. Jest super. Po prostu pełen komfort; łazienka, ciepła woda, telewizor, czyściutkie łóżka. Najpierw kąpiel, kolacja, po piwku i spanie. Po hotelu i barłogu we Lwowie ten przypomina pokój królewski, nawet nie wiem, kiedy przyszedł sen, a spaliśmy naprawdę wygodnie.
Wstaliśmy wczesnym rankiem. Dzisiaj chcemy dotrzeć do Kamieńca Podolskiego, a jeszcze zamek Jeremiego Wiśniowieckiego, który powstrzymał wojska Chmielnickiego (ale mi się rymuje). Zupełnie niedaleko, na wzgórzu, za resztkami murów stoi odrestaurowany, niczym nieprzypominający potężnego zamczyska, które rozsławiało całą Ukrainę, raczej pałac niewielki. Ale studnia robi wrażenie: głęboka na kilkaset metrów, to dzięki niej była możliwa tak długa obrona przed hordami Kozaków, Tatarów i Turków. Mijamy Tarnopol, koszmarne drogi, dziury, ruch i zupełny brak jakichkolwiek przepisów ruchu drogowego.
I jest. Wjeżdżamy do przedmurza chrześcijaństwa. W oddali widać twierdzę. Fascynująca, na wysokim klifie kamiennej grani. W dole wije się Żwańczyk, otacza ją jak kokardką. Niesamowite dzieło przyrody i wyobraźni oraz kunsztu architektury myśli ludzkiej stworzyło barierę wręcz nie do przebycia. Wspaniałe dzieło i tu nie ma mowy o rozczarowaniu, jest tak, jak to sobie wyobrażaliśmy, jak opisał to Sienkiewicz, który zresztą nigdy tu nie dotarł. To naprawdę piękne, niesamowite miejsce, tu do dzisiaj jest Polska, tu czuć ducha polskiego i nie tylko ja to czuję, moi chłopcy też. Tu wiek nie ma znaczenia, tu emocje i sentymenty są najważniejsze. Polski rynek z polskim ratuszem, Katedra św. Piotra i Pawła z przylegającym minaretem, w ogrodzie pomnik poświęcony Hektorowi Kamienieckiemu, Jerzemu Michałowi Wołodyjowskiemu, Klasztor Dominikanów, Zakon Urszulanek - to wszystko sprawia, że odległość 1100 km od domu po prostu nie istnieje - niesamowite uczucie.
Zajmujemy pokój na piętrze. Na dole jest kuchnia, w pełni wyposażona kuchenka, lodówka, no po prostu wszystko, łazienki i ubikacje też super, ciepła woda, jest prysznic, czegóż nam więcej trzeba. Zwiedzanie starówki, fortecy zajmuje nam pół dnia, potem obiad i wychodzimy na Nowe Miasto. Napiłbym się kawy, co ciekawe, w żadnej knajpce, żadnej restauracji, nie można napić się zwykłej kawy tylko espresso lub rozpuszczalną, ale co tam, idziemy na targ - bazar albo wszystko na raz, bo i giełda mięsa tu jest; taka wielka, obskurna hala, w której śmierdzi gorzej jak chlewie, a zapach tłuszczu i krwi nie sprzyja dopiero co zjedzonemu posiłkowi. Owoców, warzyw, mnóstwo. Kupujemy pomidory, paprykę, kiełbasę, chleb (oj, chleb tutaj naprawdę mają pyszny) - jest ciemny, pachnący miodem i im starszy, tym smaczniejszy. Dzień minął bardzo szybko. Wieczorem odwiedzamy knajpkę w polskim ratuszu. Na piwie się nie znam, każde dla mnie smakuje tak samo, czyli jest gorzkie, z jednym wyjątkiem, czasami jest ciepłe, ale chłopcy mówią, że dobre. Z zasypianiem nie mamy problemów, rano czeka na nas Chocim, Żwaniec, Kudryńce, Okopy, sporo tego wszystkiego. Zwiedzić się nie da, a raczej nie sposób, bo dotarcie choćby do połowy zamków zabiera sporo czasu z uwagi na absolutny brak dróg i nawet dla naszego autka stanowi wyzwanie. Do Czarnokoziniec dojechać się nie da, mostu nie ma, a rzeka zbyt wezbrana po ostatnich deszczach, by puścić się brodem. Następnym razem. Teraz Chocim, oj, twierdza robi wrażenie. Położona jakby w dolinie, nad samym Dniestrem, jest ogromna; mury wysokie na kilkadziesiąt metrów, ozdobione delikatną bizantyjską mozaiką, od strony rzeki są niebotyczne. To tutaj twierdza spełniała swoje zadanie, to tutaj nawała turecka połamała sobie zęby, ponosząc dotkliwe straty. Dziwne uczucie stać na samym krańcu chrześcijańskiej Europy - dalej już islam i osmańska potęga.
To jutro przekroczymy granicę katolickiego świata i przejedziemy na mołdawską stronę. Nawet nie wiem, kiedy skończył się dzień. Ja mam dość, nic nie mówię, bo się ze mnie śmieją, że nie daję rady, ale naprawdę dzisiejszy dzień i wspinaczki zamkowe, jak tu mówią, "forteczne wzniesienia" , nieźle mnie wyczerpały. A i tak pierwszy wstałem i musiałem na chłopców ze śniadaniem czekać. Przed wyjazdem, po spakowaniu auta zauważyłem kropelkę oleju. Nawet otworzyłem maskę, by sprawdzić czy to nie z mojego silnika, ale nie, wszystko porządku, olej jest, a silnik suchy (oj, gdybym wtedy dokładnie oglądnął zawieszenie, ale o tym później, teraz czkała nas droga i granica w Mohylowie Podolskim, około 150 km). Powoli przyzwyczailiśmy się do wybojów na drodze i braku jakiegokolwiek oznakowania. W małej mieścinie, nie pamiętam nazwy, trafiliśmy na targ. Drobne zakupy i pyszne winogrona o dziwnym kształcie owoców i smaku tak słodkim, jakby były z samego cukru, tylko strasznie plamią, jak nasze jagody. Po zjedzeniu jednej kiści jestem zasłodzony i mam dość, ale pogoda coraz ładniejsza. Około południa dojeżdżamy do granicy i tu dopiero poznamy absurd biurokracji... łapówkarstwa granicznego; ja to jakoś staram się rozumieć, ale moi synowie otwierają oczy ze zdziwienia. No, ale po kolei.
Sam dojazd do przejścia przysparza wiele trudności. Setki, tysiące ludzi handlujących po prostu wszystkim i niczym, jakieś dywany, garnki, meble, szmaty, psy, owce... tylko koni nie widzieliśmy, to znaczy były, ale chyba nie na sprzedaż. Dojechaliśmy do przejścia i tu zdziwienie: nie puszczą nas, z innej strony, z tej innej strony też im się coś nie podoba i nielzja, nie puszczą. Bardzo poważni i źli panowie w dziwacznych czapkach. Po pół godzinie błądzenia docieramy do jakiejś bramy i tu pani w cywilu, nawet ładna trzydziestka, pyta mnie, czy mam pieniądze i jeśli dam jej 10 euro, już jestem po ukraińskiej stronie, odprawiony. Jeszcze tylko 5 hrywien pogranicznikowi i już jestem przy rogatkach Mołdawii. I tu dopiero zaczyna się Muppet Show.
Tę przygodę, a raczej doświadczenie, muszę opisać dokładniej, bo jest swoistym kuriozum po komunistycznych przyzwyczajeniach i uprzedzeniach, a już na pewno kompleksem narodowościowym i poczuciem, a raczej brakiem wyczucia... bardzo dziwny kraj. Ale od początku. Pierwsze i bardzo stanowcze, i kilkakrotnie powtarzane pytania: po co jadę? jedziemy do ich kraju? w jakim celu? na jak długo? i do kogo ? gdzie? Dziesiątki takich bezsensownych pytań, po czym skierowano nas na osobny pas, podobno dla obywateli unii i tak stoimy, czekamy... czekamy, a tu nic. Po godzinie idę do jednego z mundurowych. Kieruje mnie po dłuższej rozmowie do baraku. Dostaję tam kartę w języku mołdawskim do wypełnienia i zebrania, jak się chwilę później zorientowałem, siedmiu czy ośmiu pieczątek Teraz jest mniej istotne, ile ich było, ale tam okazało się to bardzo ważne, wręcz pierwszoplanowe. I tak latałem po całej granicy, zbierając te pieczątki, a za każdą żądali 5 euro. Po zapłaceniu 15 euro pomyślałem, basta, nie płacę i się uparłem. Po jakimś czasie zorientowali się, że już więcej nie zapłacę i kolejne pieczątki przybili bez ceregieli. Czyli miało mnie to kosztować 40 zł. Byłem naiwny. Skierowali mnie do wydziału komunikacji, no i musiałem zapłacić nic innego jak podatek drogowy w wysokości 23 zł (dziwne, podobnie jak u nas... nie ma dróg, a podatek płacić trzeba). Jeśli ktoś myśli, że to koniec, to bardzo się myli. Trzeba odwiedzić graniczny bank, w którym następuje obowiązkowa wymiana gotówki, ale to nie był już problem, jeszcze tylko kontrola auta: nr nadwozia, silnika i czego tam trzeba, przynajmniej takie wrażenie sprawiali, że coś sprawdzają. Jeszcze chwila i rogatki się uniosą, i wjedziemy do tego bardzo dziwnego, a jak zaraz się okaże, bardzo egzotycznego, jak na warunki europejskie, kraju. Stajemy, aby odreagować graniczne doświadczenia. Na wielkim placu, z jeszcze większym pomnikiem oczywiście nikogo innego jak samego, Lenina - tutaj rzeczywiście wiecznie żywego, bo tych pomników i różnego rodzaju obelisków nie brakuje w każdym mieście, miasteczku, wsi czy kołchozie, są ich dziesiątki. Ale dla nas w tej chwili jest najważniejszy jeden, notabene też obelisk, postawiony w 1621 roku w miejscu śmierci hetmana wielkiego koronnego Stanisława Żółkiewskiego. Jeszcze w Polsce w Internecie odnalazłem informacje o obelisku oraz dosyć dokładnym jego położeniu. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów mijamy wioskę, jakiś chyba kołchoz, i wjeżdżamy w pola, po chwili w niskopienne sady i... jest po prawej stronie. Z daleka widać na niewielkim kopcu stoi całkiem sporych rozmiarów, ni to pomnik ni to postument, zwieńczony krzyżem, kwadratowy, wysoki na 7 m, pośrodku szczerego pola, niczym skała wyznaczająca granicę, ale nie wiem czy kraju, czy religii. Robi wrażenie. Wokół czysto, on sam niepopisany, granitowe tablice niezniszczone, na tablicach polskie napisy wymieniają fundatorów, daty, to wszystko jest dla mnie niesamowite; ot, ja z moimi synami stoję w miejscu, o którym mama mi opowiadała w dzieciństwie, o tym zdarzeniu jako o wielkiej odwadze hetmana, który, przebił serce własnego konia podstawionego mu przez oficerów szablą, choć klęska była nieuchronna i śmierć pewna, o którym czytałem w książkach. Wtedy przyjazd tu można było porównać do wyprawy na księżyc, w inny wymiar. Było to mrzonką, snem młodego człowieka, nieziszczalnym marzeniem, nawet nie wiem, czy śmiałem o tym marzyć. Stanąłem pod obeliskiem i czułem radość. Oparłem się plecami, przymknąłem oczy i obrazy z dzieciństwa wróciły, odżyły. Teraz już dorosły, a w pamięci ciągle skakały mi obrazy walki, bitwy, szczęk oręża, ja nawet czułem zapach potu koni, całą piersią oddychałem tym miejscem, tym powietrzem, jakbym tu już był wcześniej... Trwało to chwilkę, sekundę, ale to są właśnie te odczucia, których z czasem się nie zapomina, a wręcz przeciwnie, upiększa się je, ubiera w coraz to nowe piękniejsze słowa i o tej chwili pamięta się przez całe życie. A moi chłopcy są ze mną. Paweł podał mi polską chorągiewkę, taką mini flagę biało-czerwoną przywiezioną z Polski. Postawiłem ją pod pomnikiem, wyglądała jak maleńka chusteczka, jak odcisk na piasku, tak mały, że ledwo go widać, jak ostatni listek na drzewie jesienią, który nie chce się urwać... Nie wiem i nie umiem wyjaśnić, dlaczego właśnie o tym miejscu i o tym zdarzeniu tak często myślałem. Cieszę się, że tu dotarłem, że tu byłem z moimi synami.
A teraz kierunek Edinet. Po drodze mijamy grupę mężczyzn patrzących na nas z ciekawością i chyba zdziwieniem. Prawdziwi Tatarzy, dziwny, a zarazem niesamowity typ urody. Jeden z nich trafił wzrokiem w oczy Pawełka i zrobiło to na nim wrażenie. Śmialiśmy się potem z tego, ale ciarki mu przeszły po plecach. Co dopiero musieli czuć obrońcy Kamieńca, Chocimia, Żwańca, gdy hordy takich oczu przeszywały ich nie tylko wzrokiem, ale setkami, tysiącami strzał, pik, szabel, gdy przed ich wzrokiem drżała cała chrześcijańska Europa.
Po bardzo, ale to bardzo wyboistej drodze docieramy do miasteczka Edinet czy, jak tu mówią, Jedinet i zaraz wielkie zaskoczenie... Europa - śliczne, małe jak na warunki polskie i duże jak na mołdawskie, miasteczko, sklepy normalnie zaopatrzone, kawiarnie, piwiarnie, roześmiana młodzież, banki, kantory, coś niesamowitego. Spodziewaliśmy się dziury zabitej dechami z zapyziałymi sklepikami, a tu niczym oaza pośrodku pustyni, zupełnie normalne miasto.
Parkuję pod jednym ze sklepów. Wchodzimy... Samoobsługa, robimy zakupy: mięso, puszki, pieczywo, owoce, warzywa, jak u nas tylko taniej, soki i dochodzimy do alkoholi, a tu pół sklepu to przeróżne wina, wódki, likiery, koniaki z cenami takimi, że chciałoby się przenieść je do Polski. Zwraca moją uwagę szklana szafa zamknięta na klucz na środku stoiska, a w niej zachodnie trunki, whisky, brandy, w nieprawdopodobnie wysokich cenach - cóż, Zachód.
Po zrobieniu zakupów w drogę, w step mołdawski. Jest pięknie, szeroka droga, nawet bez specjalnych dziur, uwagę zwracają niebiesko-błękitne słupki przy poboczu; to słupy milowe, niezwykle przydatna rzecz, jest na nich numer drogi, odległość do najbliższej i do docelowej miejscowości - super, zastępuje znaki drogowe, których zresztą nie ma.
Mijając kolejne stado baranów i owiec, zjeżdżamy z, powiedzmy, głównej drogi, która zresztą zamieniła się ze względnie dobrej na strasznie dziurawą. W boczną, szutrową jedziemy w step, w kierunku miasta Glodeni i polskiej wsi, o której czytałem jeszcze w kraju, a którą zamieszkują potomkowie Polaków. 200 lat temu założyli oni osadę nazywaną tu Małą Warszawą, przenosząc się z Chocimia. Paliwo jest, jedzenie też, nastroje świetne, ale jak to zwykle bywa, licho nie śpi. W pewnym momencie poczułem zapach oleju, na moment zaniepokoiło mnie to, ale ten zaraz minął i zapomniałem o wszystkim. Po jakimś czasie zapach ciepłego, zagrzanego oleju powrócił. Zatrzymałem auto. Silnik suchy, nic się nie dzieje, ale patrzę na most przedni, w połowie jest pęknięty i kapie olej... Kurcze, łamie się przedni most, a tu step, bezdroża, no, nieciekawie to wygląda. Co robić? Albo stoimy i czekamy nie wiadomo na co ,chyba że na stado owiec albo próbujemy dostać się do jakiejś drogi, gdzie będzie jakikolwiek ruch i może się uda (z mapy domniemywam, że będzie to około 16-20 km). Ryzykujemy. Jadę powolutku, tylko się toczymy, metr za metrem.
Mijamy czternasty kilometr, most prawie całkiem się rozpołowił, trzyma się tylko na osi, ale zaraz jest droga, asfalt. Dojechaliśmy... Nagle!!! Stało się. Samochód się łamie, koniec... Stoimy.
Co tu robić ? Wychodzę z auta, w moim kierunku zmierza zdezelowany czerwony samochód, nawet markę trudno rozpoznać, chyba stary Passat. Zatrzymuje się, wychodzi z niego chudy i wysoki jak tyczka, Mołdawianin, proponuje pomoc. Po krótkiej rozmowie zostawiam chłopców z autem, a sam ruszam z nim nie wiem gdzie, szukać pomocy. Po kilku kilometrach dojeżdżamy do rogatek jakiejś miejscowości. Jest warsztat, chyba samochodowy, siedzi kilku mężczyzn i imprezuje, pije wódkę. Dosiadam się i próbuję wyjaśnić w czym rzecz. Z porozumieniem nie ma problemów, trochę po rosyjsku, trochę po polsku, wyjaśniam co się stało. Właściciel obiecuje pomoc, tylko trzeba chwilę poczekać. No nic, nie mam wyjścia - czekam, w końcu jest późne popołudnie i to niedziela. Czas mija, moi ratownicy piją wódkę, a tu pomocy ni widu ni słychu. Nagle wjeżdża stare T4 z oznakowaniami taxi, wysiada młody mężczyzna i kieruje się w stronę imprezowiczów. Po wypiciu szklanki wódki znika za rogiem budynku, a po chwili wyjeżdża nowym Dukato z lawetą jakby spod ziemi, ni stąd ni zowąd. To mnie uspokoiło, bo już nieźle martwiłem się o chłopców, niby nie mali, już dorośli, ale zawsze. Jedziemy. Tłumaczę, co się stało, wyjaśniam, skąd jesteśmy i tak dalej, nie muszę się wysilać po rosyjsku, mój kierowca wszystko rozumie po polsku, ma na imię Andriusza. Niepotrzebnie się martwiłem. Chłopcy spokojnie czekali, zero zdenerwowania i jeszcze ze mnie się śmieją, że cisnę kloca, to znaczy panikuję. Fajnie, 3000 km od domu, auto rozkraczone i mam się nie martwić, a co ja z kamienia jestem? Po chwili samochód jest na lawecie, pakujemy się do Dukato i jedziemy. W warsztacie czeka na nas właściciel, Sierioża, śmieje się, jest bardzo gościnny, proponuje nocleg nad warsztatem. Wchodzimy sprawdzić; luksusów nie ma, ale są łóżka, jest stół, krzesła, prąd, czyli wszystko. Paweł pyta, gdzie jest ubikacja, a i owszem jest, to znaczy dziura w ziemi. Humory się poprawiają, gdy zjawia się Luciano - bardzo wesoły i zabawny człowiek, zresztą wszyscy są bardzo przyjaźni, każdy chce pomóc na swój sposób, każdy z nich ma korzenie polskie albo ktoś z rodziny jest Polakiem. Niebawem orientuję się, na czym to polega i dlaczego tak szukają choćby najmniejszego pokrewieństwa czy kontaktów z Polską. Po prostu w ich rozumieniu Polak to szlachcic, pan, dziedzic, a Mołdawianin to chłop i nie mam tu na myśli, a raczej oni nie mają, finansowego czy materialnego dobrobytu. Bo o dobrobycie na mołdawskiej ziemi trudno mówić. Przez lata wpływów, a może inaczej, przez prawie wiekowe panowanie radzieckie, nie tyle ten kraj zubożał, co ludzie nabyli sowieckiej mentalności, której bardzo trudno będzie się wyzbyć i trzeba pokoleń na zmianę sposobu myślenia. My doświadczyliśmy wielkiej gościnności tej ziemi, zainteresowania drugim człowiekiem, bezinteresowności i opieki, jaką otoczyli nas gospodarze.
Wstajac, nie ukrywam, trudnej choć przespanej nocy wyczekiwałem na przyjazd mechanika. Po chwili zjawia się młody, małomówny człowiek i z nieporadnością, ku mojemu przerażeniu, zabiera się za moje auto. Niebawem w sukurs przychodzi jeszcze dwóch czy trzech fachowców. W myśl zasady, że na ręce zawodowca przy pracy się nie patrzy, no bo to i robota nie idzie i się człowiek peszy, zabieram moich chłopców w miasto.
Miasto nazywa się Glodeni i nie jest to piękny, wesoły Edinet, raczej zapyziałe, brudne, nie tyle zaśmiecone, co zaniedbane i ludzie jacyś tacy inni, smutni, z zawieszonym wzrokiem, zaopatrzenie żywcem wyjęte z naszych lat 70-tych i to w kryzysie, tylko kolejek nie ma. Taki przygnębiający, szary, smutny świat. Po wypiciu kawy i zwiedzeniu tego, co nie zwiedzalne, wracamy do naszego warsztatu w minorowych nastrojach, a tu pełne zaskoczenie. Nasz samochód sprawny, co prawda okaleczony, pozbawiony przedniego napędu, ale jeździ i nawet reduktor działa. Jest super. Gdzieś nagle, w mgnieniu oka, uleciał zły nastrój.
To nie był koniec miłych zaskoczeń tego poranka. Po zapakowaniu auta poszedłem rozliczyć się z moimi gospodarzami. Cena, którą zapłaciłem za naprawę, nocleg, holowanie była nieznaczącym wydatkiem w naszym budżecie - więcej płaciliśmy za pokój w byle jakim hotelu. No to w drogę, w kierunku Rumunii. Po tych przygodach wkradł się we mnie jakiś niepokój, niczym nieuzasadniona obawa przed Mołdawią i za wszelką cenę, najszybciej jak można, chciałem dojechać do granicy i znaleźć się w Unii Europejskiej. Teraz trochę tego żałuję, bo można było zwiedzić ten piękny kraj pełen kontrastów, gdzie historia i położenie na styku dwóch wielkich kultur i religii nie pozwoliły wybudować pięknych pałaców, kościołów, monastyrów, gdzie ziemia i ludzie jak nigdzie indziej w Europie zachowali niepowtarzalny charakter piękna tej surowej ziemi, gdzie setki armii wrogich sobie wojsk przewalały się przez ten kraj, biorąc wszystko, nie zostawiając nic.
Teraz wiem, że wrócę do tego kraju, w którym dziesiątki miejsc przypominają o naszej historii, naszej wspólnej historii, gdzie przez lata Polska niepodzielnie władała tą ziemią i nie mówię tu o snach o wielkiej potędze, a o ludziach, którzy tworzą rzeczywistość tej ziemi, tego kraju, są po prostu wspaniali, pozbawieni cech ludzi Zachodu, pełnego dobrobytu, zalanego komercją, gdzie ludzie mieszkają w zamkniętych domach, zamkniętych miastach, nie wiedząc nic i nie chcąc wiedzieć nic o drugim człowieku, gdzie leżący człowiek na ulicy nie wzbudza żadnej reakcji... żadnego uczucia. I tylko błysk myśli w głowie, że mogliśmy coś zrobić, pomóc, ale to szybko mija, tonie w morzu własnych problemów, a jedynym usprawiedliwieniem i ukojeniem sumienia jest przysłowiowa skarbonka, zbiórka na "szczytne cele". Tu w Mołdawii jest jeszcze inaczej, ale z "choroby miłości i współczucia dla drugiego człowieka" leczymy się bardzo szybko i niestety na zawsze.
Do granicy mamy niewiele kilometrów, zresztą w Mołdawii wszędzie jest blisko, droga dłuży się niemiłosiernie - źle powiedziałem - to nie jest droga, tu nie ma dróg, tylko jakieś pasmo ziemi pokrytej i usłanej dziurami, wyrwami. 30 km/h to maximum, co można osiągnąć i to miejscami, a ręce z bólu odpadają. Kto choć raz jechał samurajem, wie o czym mówię. Po jakimś czasie droga się poprawia, ale to nie jest droga, to ścieżka i nagle granica. Tak, jesteśmy na granicy mołdawsko-rumuńskiej. Odprawia nas gruba celniczka, wiem, że chce pieniędzy za wyjazd, ale ja udaję, że nic nie rozumiem. W końcu oddaje paszporty. Ruszamy dalej. Po kilkuset metrach Rumunia. Od młodej dziewczyny dostajemy kartkę do wypełniania - deklaracja celna - z mozołem ją wypełniamy, jak za chwilę się okaże niepotrzebnie. Podchodzą celnicy, pogranicznicy, wszyscy ze zdziwieniem, skąd tu Polacy. Po chwili deklaracja celna wędruje w koszu i tylko frapuje ich nasza skrzynia podróżna. Ale... ruszamy do Rumunii.
Głodni, zmęczeni, mimo to tryskamy radością; dwa kraje za nami.... jak dla nas jeszcze egzotyczne, przez tyle lat zamknięte, zasłonięte kurtyną komunizmu, ludzkiej głupoty i nietolerancji.
Jesteśmy w Unii Europejskiej. To nic, że 3 tysiące kilometrów od domu. Uczucie radości, przeświadczenie, że to, co niebezpieczne, jakaś niczym niewytłumaczona obawa już za nami i ja, i chłopcy czujemy to samo. To niezwykłe, ale tę przynależność unijną się czuje, to wspaniałe być Polakiem, być Europejczykiem.
Mijamy granicę, to znaczy geograficznie i historycznie nadal jesteśmy w Mołdawii (ileż to razy musiała się tu zmieniać granica państw). Polacy, Turcy, Węgrzy, Austriacy, Rumuni, Rosjanie, Ukraińcy, Tatarzy, a nawet Rzymianie władali tą ziemią. Wielki spichlerz, urodzajne gleby, bezkresne pola, łąki Besarabii były celem wielu państw. Szlak między Karpatami a Dniestrem, droga z południa na północ był bezcenny, tylko biedny ten kraj, przez który przewalały się tysiące armii, zabierając wszystko. A ileż to bitew, krwi w tę wspaniałą ziemię wlali i chrześcijanie i muzułmanie. To wspaniałe przeżycie przemierzać ten kraj, podziwiać piękno jego krajobrazu i doświadczać gościnności ludzi, którzy tu mieszkają, a wszystko bezpiecznie; ani przez chwilę nie czuliśmy jakiegokolwiek niebezpieczeństwa, momentu, w którym bylibyśmy zagrożeni. Uczucie obawy czy strachu przez całą wyprawę było nam obce. Ale Mołdawia za nami, a przed nami Rumunia. Nasz cel to serce Karpat - Braszów, cały Siedmiogród z piękną i tajemniczą Transylwanią, o której tyle słyszeliśmy legend, opowieści o słynnym księciu Drakuli, z zamkiem Bran na czele. No tak, tylko wysokie pasmo gór przed nami. Zaraz za granicą dojeżdżamy do miasta Jassi - piękne, kolorowe, dość spore miasto. Robimy zakupy: chleb, wędliny, woda, ale ceny już troszkę wyższe niż w Mołdawii, cóż, Europa. I tu w mieście gdzieś poplątałem drogi, zamiast prosto główną do Braszowa, musiałem gdzieś za wcześnie skręcić i pojechaliśmy wzdłuż granicy. Ale co to była za piękna trasa samymi szczytami Karpat, widokowo przecudna, jak się później okazało, tylko 180 km dłuższa, ale wrażenia pozostawiła w naszych wspomnieniach na zawsze. Z początku co chwilę zatrzymywaliśmy się podziwiać zapierające dech w piersiach widoki. Odcinek drogi, który na mapie wyglądał na kilka kilometrów, w rzeczywistości wynosił kilkanaście, dla nas nie było to problemem, czas mieliśmy niczym nieograniczony, pogodę piękną, a nastroje wspaniałe. Powoli zaczynał zapadać zmrok, ja zaczynałem odczuwać zmęczenie po kilkuset kilometrach za kierownicą. Decyzja: szukamy hotelu. Po chwili jest, oświetlony, idę ze Staszkiem, Paweł tym razem został w aucie. O, jest recepcjonista, wesoły mężczyzna w średnim wieku, sprawia wrażenie bardzo sympatycznego. Zaczynam rozmowę po rosyjsku i nagle, wręcz reakcja obronna, prawie alergiczna, gospodarz wzdryga się, on po rosyjsku nie będzie rozmawiał, więc syn pyta, czy może po angielsku, ale tu już spokojniej, że też nie radzi sobie dobrze. No to może po niemiecku, ciągnie Staszek rozmowę i jest po niemiecku, tak, bardzo łamaną niemczyzną tłumaczy nam, że miejsc nie ma, ale 2 kilometry stąd jest motel, niebieski hotelik, który na pewno nas przyjmie. To super. Staszek żegna się po niemiecku, a ja po polsku i tu zupełne zaskoczenie. Nasz rozmówca prawie krzyczy: "Ooo!!! To wy Polacy, ja umiem po polsku, 4 lata studiowałem w Poznaniu...".
I tak po przemęczeniu 3 języków polski okazał się najbardziej europejski, przynajmniej w tym przypadku. I rzeczywiście po kilometrze widzimy niebieski motel, tym razem wyręczył nas Paweł. Po angielsku w kilka minut mieliśmy tani, bardzo przyjemny pokoik z łazienką. W telewizorze Ace Ventura, a na dole sympatyczna knajpka z pysznym zimnym piwkiem.
Obudził nas rześki poranek, pogoda piękna, a my jesteśmy na samej górze Karpat. Moje ciśnienie to odczuwa, ale tabletki załatwiają sprawę i po chwili czuję się bardzo dobrze. Po śniadaniu w drogę. Jeszcze rankiem dojeżdżamy do Braszowa. Widzimy już z daleka na samym szczycie góry napis BRASOV jak w Hollywood, ułożony z wielkich białych liter. Miasto jest przepiękne, cudownie położone, ze wspaniałą starówką, niespotykaną w naszej części Europy. Czerwone, ceglane dachy domów, zabudowa, mury obronne, kręte, wąskie uliczki czynią niesamowity nastrój, wrażenie nieprzemijalności czasu, który w tym miejscu zatrzymał się i teraz oddaje nam swoje nieprawdopodobne piękno średniowiecznego nastroju. Tego uczucia doświadczymy jeszcze nie raz, zwiedzając Rumunię i piękną, urzekającą wręcz, Transylwanię. Po zwiedzeniu miasta i zakupach na targowisku ruszamy dalej, kierunek - zamek Bran i książę Drakula. Jednak po paru kilometrach inny bardzo ciekawy w górze zamek czy warownia zwrócił na siebie naszą uwagę. No, takiej gratki ominąć nie można. Jedziemy zwiedzać. Wertuję przewodnik i jest... Zamek Chłopski. Mamy trochę problemów z dotarciem... Droga zawiła, a oznakowanie fatalne. Jednak po jakimś czasie docieramy. To co widzimy, przechodzi nasze oczekiwania i wyobrażenia o obronności, zabudowie obronnej. Tutaj zamkiem-fortecą jest cała wioska, a raczej miasteczko z wszystkimi zabudowaniami i warsztatami. To, co u nas stanowi podzamcze, tu jest jego integralną częścią, czyli piekarnia, kowal, szewc, knajpa, wszystko stanowi twierdzę - coś niesamowitego, a jakie krajobrazy z góry, po prostu cacuszko widokowe.
Trudno i z niechęcią opuszcza się takie miejsca, ja mam zawsze takie dziwne uczucie niedosytu, że nie wszystko zwiedziłem, widziałem. To coś podobnego jak zbieranie grzybów, gdy w jednym miejscu znajdujemy 6 prawdziwków i po przeszukaniu okolicy i upewnieniu się, że to wszystkie, zawsze mamy wrażenie, że jakiś został niezauważony, dziwne uczucie... I ciągnie mnie w te same miejsca. Zjeżdżamy z góry, niesamowity widok miasteczka w dolinie, dziesiątki dachów, setki ceglanych dachówek tworzą niesamowitą mozaikę kontrastującą z zielenią lasów i szarością skał, tworząc niesamowity klimat, nastrój spokoju, a nawet senności miasteczka zagubionego gdzieś pośród Karpat. Właśnie tych Karpat osnutych legendami, opowieściami grozy, to stąd pochodzi słynny ród Drakulów, rozpalający wyobraźnię setkami książek, dziesiątkami filmów grozy. Jesteśmy w sercu Transylwanii, zaraz zdobędziemy zamek Bran i wcale nie przeszkadza mi świadomość, że protoplasta, ten, na którym spoczywa piętno niesławnej lub sławnej jak kto woli legendy, wcale nie mieszkał w tym zamku, może nawet w nim nie był. Teraz jest to nieważne, w tym momencie prawda historyczna zostaje gdzieś z tyłu pamięci, a my z chłopcami dajemy wiarę wszechobecnej legendzie, wszechobecnemu tu Władimirowi Palownikowi i jego ponurej sławie.
Po dziesięciu kilometrach jest, z daleka go widać, już z tego miejsca robi wrażenie. Z miejscem parkowania nie ma problemu, za parę lei chłopcy parkingowi deklarują się przypilnować naszego auta. A my na zamek. Najpierw kasa i tu poznajemy bolesną cenę komercji, ale co tam, po chwili wchodzimy na dziedziniec; malutki, zamek sprawia wrażenie małego, ciasnego, jakby dla ludzi o mniejszych rozmiarach, żeby nie powiedzieć krasnali. Przedzieramy się wąskimi korytarzykami, dziesiątkami komnat, krużganków i w miarę zwiedzania zamek przykuwa coraz większą uwagę, jest niesamowity, a widoki z okien zapierają dech w piersiach i to nie tyle przestrzenią gór, co malowniczością krajobrazu, poza tym wystrój wnętrz, meble, podłogi, ściany w boazerii, pomysłowość rozwiązań. Po chwili, po spacerze przekonujemy się o pomysłowości architektów: każdy korytarz gdzieś zmierza, każdy ma znaczenie, nic tu nie jest bez potrzeby, a przecież to dziesiątki, jeśli nie setki różnych miejsc, pokoi, łazienek, kuchni, spiżarni. Jestem pełen podziwu dla niesamowitości tego miejsca. Budujemy z żoną dom, mały domeczek i nie ustrzegliśmy się błędów i to podobno jest normalne, a tu taki zamek, pałac - po prostu nieprawdopodobne. Jesteśmy oczarowani tym miejscem.
Ruszamy dalej. Chłopcy na parkingu, słowa dotrzymali, autko nienaruszone, a zapomniałbym, przed parkingiem u podnóża zamku roztacza się wielkie targowisko z absolutną tandetą, z jednym wyjątkiem, Palinką - pysznym alkoholem z gruszek domowej roboty. Przed zakupem każdy z nas dostaje spory kielich do skosztowania - odlot - i to nie jest pustosłowie. Jedna rzecz, która mnie niepokoi, to ciemne chmury na horyzoncie, a było tak pięknie. Jedziemy... Nie wiadomo kiedy zapadł zmrok, a tu paliwo się kończy, z nieba leją się strugi deszczu, samochód przecieka, jestem zmęczony i głodny. Chłopców nawet nie pytam, nie muszę. Wchodzimy w ciszę i, jak nic się nie zmieni, zaraz będzie grobowa atmosfera.
Z daleka przez strugi deszczu widzę stację paliwową, wielką stację Lukoil z kawiarnią, sklepami, ubikacją, ale co ważniejsze, z miłą obsługą na dodatek, która zna angielski. Po chwili jesteśmy zatankowani, zakupy zrobione to i humory wracają, nawet deszcz jakby słabiej pada, a przeciekający samochód niestraszny. Od obsługi dowiadujemy się, że jesteśmy na przedmieściach miasteczka Siginachora i są tam hotele, to i spanie wygodne będzie.
Miasto ciemne, nieoświetlone, zalane wodą. Podjeżdżamy do przydrożnego motelu, jest otwarty, ale gospodarza ni widu ni słychu. Po jakimś czasie zjawia się i co... pokoik łączony z innymi turystami, a cena taka, że Marriott wysiada - o nie, szukamy czegoś innego.
W mrokach miasta, w strugach deszczu dostrzegam słaby, przepalony, ledwo błyszczący napis HOTEL. Zatrzymuję auto, idziemy. Za drzwiami rozpościera się potężny hol, za ladą siedzi młoda ładna blondynka i kolejny cud - zna angielski, a pokoje są naprawdę tanie. Szerokimi, o nie, bardzo szerokimi schodami idziemy na górę, zresztą wszystko wydaje się tu monstrualnie wielkie; szerokie, nienaturalnie wysokie ściany, kolumny sprawiające wrażenie jakby z epoki socrealizmu i jeszcze te dywany, stare, wytarte, szczelnie przykrywające każdy centymetr podłogi. Jedno co na myśl mi przychodzi to komunistyczny moloch. Jest pokój; wielki, wysoki, z oknami jak kościelne, ale są trzy łóżka, umywalka, stół, krzesła, wszystko co potrzeba. Siadamy do kolacji i degustacji Palinki. Jest wspaniale. Sen przyszedł, nawet nie wiem kiedy.
Wstałem wcześnie. Wczorajsza Palinka i dłuższa dyspensa zrobiły swoje. Łeb mnie bolał niemiłosiernie. Pomyślałem, że spacer dobrze mi zrobi, a przy okazji kupię pieczywo. Wyszedłem z hotelu i od razu oniemiałem. To wcale nie komunistyczny moloch, ale piękna kamienica podzamcza, która stała przede mną wczoraj w strugach deszczu i ciemnościach. Wtedy nic nie było widać, a teraz po prostu zwala z nóg, coś wspaniałego. Dachy pokryte jakąś ceramiczną dachówką, która w słońcu mieni się tysiącami barw, kolorami tęczy - niesamowite.
Zaparkowałem obok rzeźby, podejrzewam, że takiej samej jak w Rzymie - toż to prawdziwa wilczyca i Romus, i Romulus. Całe miasteczko robi wrażenie, no i ta pogoda, piękne słońce (gdyby ta głowa jeszcze odpuściła, byłoby wspaniale). Kupuję świeżutkie pieczywo i idę na kawę, i budzić chłopców. O, już wstali. Jemy śniadanie i ruszamy zwiedzić to piękne, tajemnicze jeszcze miasto. Wchodzimy na zamek. Zresztą w naszym pojęciu, a może tylko moim, kłóci się to z wyobrażeniem polskiej obronności, gdzie twierdza ochraniała miasto, a tu miasto jest twierdzą. Jak poprzednia miejscowość cała stanowiła fortyfikację, tak i tu wszystko stanowi element obrony i tak będzie w całym Siedmiogrodzie, w którym kościoły są potężnymi warowniami otoczonymi murami, zwykłe gospodarstwa są warowne - dziwna architektura, ale chyba ma podłoże historyczne. Turcy i Tatarzy musieli często nawiedzać te tereny i łupić co się da, więc miało to swój sens. Wchodzimy po dziesiątkach kamiennych schodów, mijamy bramę, dziedziniec, z którego promieniście rozchodzą się wąskie uliczki. Jest ich bez liku. Tworzą jakby pajęczynę, splatając się w wielu miejscach. Wybieramy tę, która pnie się pod górę i, niespodzianka, dochodzimy do drewnianych, zadaszonych schodów, niczym drewniany tunel - wygląda to bardzo tajemniczo. Paweł i Staszek przede mną, ja za nimi, oddając resztę potów i pary po Palince. Jest tych stopni chyba z pięćset. Nie liczę, ale sporo. Na górze piękny kościół i... liceum ogólnokształcące - ciekawe, że uczniom tak codzienne chce się tu wchodzić. Po trudach zwiedzania z mnóstwem schodów na dziedzińcu znajdujemy przytulną knajpkę z pyszną kawą (och, jak ona mi wtedy smakowała, pomimo że nieparzona po turecku, czyli po polsku). Powoli mija południe. Czas w drogę, dzisiaj mamy w planie przekroczyć granicę i wjechać na Węgry - ambitny pomysł. Jeszcze nie wiem, że będzie to najdłuższy odcinek tej wyprawy, prawie siedemset kilometrów. Ruszamy. Po drodze mijamy mnóstwo warownych kościołów, malowniczych miasteczek i wiosek, trzeba bardzo ostrożnie się poruszać, bo to stado krów, rudel owiec czy spłoszony tabun koni. Jest bardzo oryginalnie, tak jakby wszystkie te zwierzęta nie miały właścicieli i chodziły, i robiły, co chciały zupełnie samopas - bardzo ciekawe. Po drodze zatrzymujemy się w jeszcze jednym mieście, dla nas historycznym. To właśnie w nim Stefan Batory odebrał insygnia władzy królewskiej i został królem Polski. Malownicze, bardzo kolorowe, położone pośrodku Karpat, troszkę senne, ciche, pozbawione zgiełku turystów - podobno mało którzy się tu zapuszczają, a szkoda, bo miejsce piękne, a może i dobrze, ponieważ pozbawione komercji zachowało swój charakter sprzed setek lat, tworząc niesamowity klimat karpackiej tajemniczości. W końcu to tu urodził się Wład Palownik, okrutny władca tych ziem, za którego panowania tysiące ludzi straciło życie... notabene podobno polską śmiercią, czyli wbiciem na pal, na samą myśl skóra cierpnie. Dajmy jednak spokój dawnym czasom, w drogę, ale po drugim śniadaniu.
Pogoda zaczyna się psuć. Wjeżdżamy w najwyższą część rumuńskich Karpat. Strome podjazdy, jeszcze gorsze zjazdy, wszechobecna mgła, tak gęsta, że Pawła siedzącego obok ledwo widzę, a Staszek śpi sobie z tyłu jak dziecko, nie, raczej jak wąż. (Jak on poskładał w tym ciasnym przedziale nogi, tułów, ręce - zastanawiające, ale śpi i wygląda na to, że smacznie?). W pewnym momencie silnik mojego auta zaczął tracić moc - z czwórki na trójkę, za chwilę dwójka to za mało, jest jedynka, pomyślałem: no pięknie, zaraz mi zabraknie, ale mam reduktor. Nareszcie jest szczyt. To nie samochód tylko górka była tak stroma, że o mało nas na plecy nie wywróciła, nie tyko nas. Przed samym szczytem stało wiele aut, chyba przegrzanych. Teraz zjazd na dół, mgła nie odpuszcza, zjazd tylko na biegu. Kiedyś jeden z doświadczonych kierowców wożących drewno mi powiedział: "Na jakim biegu wjeżdżałeś, na takim zjeżdżaj" - i to prawda. Mijam w rowach kilka aut. Nareszcie koniec mgły, jakby z obłoków, w dolinie objawia się potężne miasto - to Klunapoka, wielkie po horyzont. Proszę chłopców o kilka zdań na jego temat z przewodnika. Okazuje się, że są to dwa połączone miasta: jedno chrześcijańskie, drugie muzułmańskie, nawet nazwa jest dwuczłonowa. Na szczęście są obwodnice. Mijamy je z południowego zachodu, ale ruch i tak jest wielki. Trochę szkoda, zostawiając takie wielkie i ciekawe miasto, nie zwiedzając, ale cóż, aby je zwiedzić, poznać potrzeba przynajmniej tygodnia, a my mamy Węgry w planie. Och, ten deszcz znowu zalewa nam autko. Do granicy zostało kilkadziesiąt kilometrów. Chcemy coś zjeść, ale jak tu wyjść z auta, stanąć znowu. To zmęczenie powoduje, że atmosfera zaczyna się psuć i jeszcze ta fatalna pogoda Paweł głodny, Staszkowi zaczyna być ciasno i mokro - gdzie ta granica? Tankuję do pełna. I tu zdziwienie. Jesteśmy w Europie, mijamy jedno przejście, o jego wielkości świadczą liczne budki odpraw, teraz zupełnie puste. Wjeżdżamy na stronę węgierską i tu tylko paszporty, zerknięcie na twarze, nie trzeba wychodzić z samochodu, otwierać bagaży - w dwie minuty jesteśmy na Węgrzech i tu kolejny szok: piękne słońce jak za dotknięciem różdżki. Cudowne, słoneczne Węgry. Przed nami kierunek Debreczyn. Droga wąska, ale gładziutka, prościutka i bez ruchu, nie ma innych aut, spokój, są znaki drogowe, których Ukraina, Mołdawia i po części Rumunia są pozbawione, jakby inny świat. Humory wróciły, atmosfera się poprawiła - sms od mamy nas rozbawił jeszcze bardziej. Całe Węgry przed nami, a mamcia pyta, kiedy wracamy.
- Jak Bóg da, to w tym tygodniu mamusiu kochana - pisze Paweł.
Dojeżdżamy do miasta. Przedmieścia pozbawione reklam, ruch na ulicach znikomy, miasto czyściutkie, śliczne, jakby trochę cukierkowe. Nie mamy problemu z zaparkowaniem, jak to często bywa w naszych miastach, teraz tylko znaleźć kantor, potem zakupy i w drogę, kierunek Eger.
I tu pojawił się problem: gdzie je znaleźć? A tak na marginesie, to chyba zasadą jest, że im uboższy kraj, tym więcej kantorów więcej. W Rumunii, na Ukrainie czy w Mołdawii nie było problemu, każdy no, prawie każdy, sklep oferował wymianę, a tu w Debreczynie problem. Po jakimś czasie włóczenia się po uliczkach dostrzegam kantor, ale jest zamknięty. Powoli zaczyna mnie to irytować. Dogadać się z nikim nie można ani po angielsku, ani po niemiecku, o rosyjskim to można zapomnieć, wzbudza nieskrywaną niechęć. Trudno, szukamy dalej. Nagle dostrzegam słabo widoczny napis "Exchange" w bocznej uliczce pięknego rynku - po schodkach na dół i już mamy forinty. Teraz do sklepu. Już na pierwszy rzut oka widać, że ceny są tu wyższe niż na Ukrainie czy w Rumunii, a Mołdawii nawet nie myślę porównywać, bo tam wszystko było tanie. Jest chleb, kiełbasa, owoce, wino i piwo, które rzeczywiście tańsze jest tu od wody mineralnej. W drogę. Mamy dwie do wyboru: albo wygodną autostradę, albo wąską, boczną, troszkę dłuższą, za to przez słynną węgierską pusztę - prawdziwy step w środku Europy Wiele razy o niej czytałem, o jej wyjątkowości, pięknie przyrody, oglądałem w programach przyrodniczych mnogość gatunków zwierząt (podobno tutaj na wolności żyją konie, tworząc prawdziwe tabuny).
W samochodzie jemy posiłek, tylko nie wiem, czy to obiad, wczesna kolacja, zresztą nieważne. Mijamy miasto. Wokół nas zaczyna rozpościerać się przepiękna, absolutnie płaska równina porośnięta setkami gatunków traw, kwiatów, bez ani jednego pagórka, wzniesienia, jedynie w oddali widać wielkie stodoły kryte strzechą, przysłaniające horyzont nieprzebranych łąk, burzanów. Słońce jakby zawisło na błękitnym niebie, które na wschodzie powoli zaczyna nabierać barwy granatu.
Wielka węgierska puszta, a my w nią wjeżdżamy. Przy drodze stoją duże tablice informujące o monitoringu drogi i o zakazie postoju dłuższym niż pół godziny. Jest tu inaczej niż w Rumunii czy na Ukrainie, gdzie można biwakować praktycznie w każdym miejscu. Na Węgrzech to jest zabronione i podobno dość surowo egzekwowane. Nie będziemy sprawdzać ani mobilności policji węgierskiej, czy tym bardziej ich wyrozumiałości, nie umiejąc i nie rozumiejąc słowa w tym jakże egzotycznym, jak na środek Europy, języku.
Ale miejsce to jest przepiękne. Nad naszym samochodem co jakiś czas przelatuje klucz różnych gatunków gęsi; jedne głośne, krzykliwe słychać z daleka, inne cichutko, jakby nie chciały zdradzić swojej obecności i tylko szum skrzydeł przecinających powietrze słyszymy nad samymi głowami - są naprawdę nisko. Słońce powoli nabiera koloru czerwieni, barwiąc niebo purpurą, błyszczy jak podkowa wyciągnięta z pieca jaskrawą, prawie złotą żółcią, by po chwili przybrać kolor dojrzałej wiśni. Tak i tu słońce zmienia barwę, ciągnąc jak magnes ku zachodowi. Z daleka widać tabun pasących się wolnych koni, nieopodal bydło jakiego w Polsce nie można spotkać - to rudel owiec biegnie przez trawy, znikając co jakiś czas z oczu. Nagle z daleka widać ciągnące żurawie z wyprostowanymi szyjami, w idealnym kluczu zbliżają się do nas piękne, majestatyczne, dostojne jak na obrazach Chełmońskiego, co krótką chwilę wydając krzyk dźwięczny, przejmujący, budzący przerażenie... Tak to zawsze czuję, gdy słyszę żurawie, przechodzi mnie dreszcz emocji - to coś wspaniałego, a zarazem bardzo przejmującego, jakby nieuchwytna chwila przemijania, jak coś, czego nie da się zatrzymać na dłużej, trwa krótką chwilę i mija bezpowrotnie, zostawiając w głowie wspomnienia, przypominając o uciekającym czasie, którego nie sposób zatrzymać. Piękne ptaki.
Słońce już całkiem przybrało kolor purpury i zaraz zniknie za horyzontem, pozostawiając po sobie blask minionego dnia. W tym momencie opuszczamy pusztę, wjeżdżając w rogatki Egeru. Jest już zupełnie ciemno, gdy szukamy noclegu i z tym jest mały, jak się zaraz okaże, problem. W tym momencie, jak to chłopcy mówią, cisnę kloca. Nie ukrywam, że się denerwuję, a oni są zupełnie spokojni. Noclegu szukamy około godziny, teraz już nie pamiętam, ale to chyba Staszek dogadał się, nie wiem jak, ze starszym Węgrem, który ni w ząb ani po angielsku, ani po niemiecku, ważne jest, że mamy spanie i to jakie. Pokój z przerobionego garażu znajduje się w ogrodzie, ale ze wszystkimi wygodami, czyściutki, z piękną łazienką, prysznicem i ciepłą wodą. Dla mnie po ponad sześciuset kilometrach za kierownicą to cud, istny cud. Potem pyszna kolacja popita przednim Tokajem. Czyściutka pościel i wygodne łóżeczko zapewnią smaczny sen, tylko czemu znowu ja mam spać ze Staszkiem, a Paweł sam - na szczęście łoże jest szerokie i wielkie na pół pokoju.
Wstałem wczesnym rankiem. Pogoda piękna, słońce powoli pokazuje się między drzewami i winoroślą ogrodu, jeszcze nie grzeje, poranek, brzask dnia jest rześki, przyjemny. Przez spore okno kuchni widzę dziadka naszego gospodarza, on też mnie dostrzegł, gestem ręki zaprasza do środka, do dużej kuchni wypełnionej licznymi przedmiotami sprawiającymi wrażenie rozgardiaszu. Na stole stoi pachnąca kawa, a na kuchence grzeje się kiełbaska. Pomyślałem, no to mieliśmy nocleg ze śniadaniem, super. Po chwili mój gospodarz znika w jakby komórce i przynosi butelkę aromatycznej Palinki. Ja skosztować nie mogę, zaraz wsiadam do samochodu, ale chłopcy, którzy właśnie wstali, czemu nie. Po wypiciu kieliszka oczy im się szerzej otwierają, nie wiem czy taka dobra, czy taka mocna - chyba jednak to drugie. Paweł decyduje się na trzeci kielich i będzie go wspominał do południa, a raczej Palinka będzie się odzywać w jego brzuchu, co jakiś czas uchodząc na zewnątrz... oj, jak mi go żal.
Po śniadaniu opuszczamy gościnny ogród Węgra. O tym mieście wiele słyszałem. Mój przyjaciel spędza tu każdy koniec lata, zasiadając w dziesiątkach piwniczek i degustując, a raczej wypijając nektar tej krainy, czyli pyszne wino produkowane przez mieszkańców tego słonecznego kraju. Ale najpierw zamek. Stoi na wzgórzu, obejmując widokiem całe miasteczko; odrestaurowany, czyściutki, bez graffiti. Szerokie na kilka metrów mury świadczą o jego minionej potędze. Schodzimy stromym deptakiem (który kiedyś musiał być zwodzonym mostem nad głęboką fosą) na starówkę. Piękne malownicze uliczki, jakby utkane pomiędzy starymi kamieniczkami pamiętającymi monarchię austro-węgierską, z licznymi karczmami, knajpkami. Pracownicy krzątają się przed otwarciem, rozkładają stoliki, krzesła, sprzątają. Za rogiem ma się wrażenie zobaczyć zaraz dzielnego wojaka Szwejka taszczącego swojego oficera po całonocnej libacji. Już widzę patrol CK żołnierzy z Kondratem i Zborowskim na czele, przemierzający malownicze uliczki w poszukiwaniu naiwnych przechodniów. Obrazy z filmów i książek stają przed oczyma, jeszcze słyszę pobrzękiwanie szabel, zgrzyt stali w pojedynku o honor czy szklanę rozlanego wina, tętent końskich kopyt, huzarów, dragonów w pięknych mundurach, przymykam oczy i widzę, czuję miniony świat wielkich wojen, szalonych przygód, heroizm bohaterskich czynów, gdzie odwaga i honor były najważniejsze. Niesamowity klimat czyni to miejsce niezapomnianym. Czar minionego świata bezpowrotnie zamkniętego w murach kamienic, w bruku ulic, gdzie każdy kamień ma swoją historię... Ale się rozmarzyłem... Po przejściu dwóch ulic widzimy z daleka supermarket Tesco - cóż, taki świat - idziemy na zakupy. W supermarkecie czujemy się jak w domu, nawet układ jest taki sam jak u nas w Gliwicach, tylko dział win jest dużo większy i, co ważniejsze, wypełniony bardzo tanimi trunkami.
Po zakupach mam tylko jedno zmartwienie: gdzie ja to wszystko upcham w naszym małym samochodziku? I to jest problem. Chłopcy deklarują, że dla tak pysznego napitku mogą się poświęcić i jeszcze pomniejszyć, i tak już ubogi komfort podróżowania - coś za coś. Żegnamy Eger. Przed nami Bukowina Tatrzańska - niezbyt wysokie pasmo gór (porównując je z Karpatami rumuńskimi), gdzie w ich sercu kryje się stadnina koni lipiańskich.
Pogoda już na dobre nas rozpieściła. Piękne wrześniowe słońce, droga cudowna, atmosfera świetna, tryskamy energią. Po niespełna dwóch godzinach dojeżdżamy do wsi Szilvasvarad. Po krótkim błądzeniu spotykamy człowieka, który zna angielski i tłumaczy jak dojechać. Okazuje się, że stadnina sprytnie ukryła się w dolinie, w zakamarku wioski.
Jak na słynną na całą Europę stadnina koni lipiańskich prezentuje się bardzo skromnie, przynajmniej zewnątrz (to chyba normalne, bo i nasz Janów też nie imponuje wyglądem). Po opłaceniu wstępu zwiedzamy: najpierw powozownia, liczne bryczki, sanie, wozy, dyliżanse, utrzymane w idealnym stanie. Wszędzie czyściutko i tak cicho, spokojne, atmosfera wsi sielskiej anielskiej. Dalej stajnia, zwykłe, otwarte stanowiska, w nich same klacze bez źrebiąt, wszystkie wiązane. Niesamowite, każda prawie identycznej maści siwej z lekkim dereszem, spokojne, garbonose, niewysokie, zwartej budowy, mogą się podobać, ale wrażenie robi na nas dopiero ogier wypuszczony na otwarty padok; w słońcu lśni jego siwa gładka sierść, mocna kłoda, garbonosa głowa, bardzo bystre oczy, piękny ogon, grzywa na mocnym karku dopełniają harmonijnej budowy - piękne zwierzę, pełne energii i siły.
Przy wyjściu niewielki sklepik z pamiątkami. Robimy zakupy i, cóż, dalej w drogę, na Spisz w Słowacji. Rezygnujemy z głównych dróg na korzyść tych wąskich, górskich przesmyków, uciążliwych, ale z jakże malowniczymi krajobrazami, pięknymi widokami. Pogoda przestała sprawiać problem, jest cudna. Powoli wysychamy z rumuńskiego deszczu. Mijamy i zwiedzamy kilka słowackich zamków, ale prawie wszystkie są zamknięte z powodu remontu. Oglądamy tylko z zewnątrz, mimo to każdy z nich ma swój niepowtarzalny urok i piękne usytuowanie wyznaczające granice państwa. Droga się nie dłuży. Aby dojechać na Spisz, musimy odbić na wschód i nadłożyć trasy. Teren wokół nas robi się płaski, z lekka pofałdowany, z niewielkimi wzniesieniami, takie przynajmniej się wydają. I nagle z daleka już widać potężną twierdzę, wielkie, ogromne zamczysko na ogołoconym z drzew stoku, wzniesieniu. Zresztą zraz poczuję na własnej skórze, a raczej własnych nogach, jakie to wzniesienie. To wielkość zamku i jego potęga sprawiały wrażenie niewysokiej góry, a ona jest wysoka i stroma. Samo podejście zajmuje nam, a raczej mi, pół godziny. Stanąłem samochodem u samiutkiego podnóża. To największe, zwarte zamczysko w środkowej Europie. Swoją powierzchnią zajmuje prawie pięć hektarów zabudowy, fortyfikacji. Są tu poszczególne bastiony obrony, świetnie zachowane, a całość wieńczy wysoka wieża, ostatni punkt obrony, na którą z wielkim mozołem się gramolę. Widok zapiera dech w piersiach. Schodząc, zwiedzamy muzeum zamkowe wypełnione licznymi eksponatami z epoki: miecze, szable, działa, makieta i ubiory dopełniają całości. Niby wszystko OK, ale całość nie oddaje atmosfery minionych lat wielkiej świetności, nie czuję ducha średniowiecznej potęgi wielkiej fortecy. Tak czy owak, odkładając moje odczucia na bok, zamek wywiera ogromne wrażenie i sama jego zachowana wielkość budzi respekt. Jest po prostu potężny, a biel jego murów tylko go jeszcze powiększa... Koniecznie trzeba to zobaczyć.
Przy aucie jesteśmy koło godz. 17.00 i teraz decyzja: śpimy na Słowacji czy jedziemy prosto do domu, z przystankiem na zakupy i obiad w Popradzie? Do domu mamy jakieś trzysta kilometrów. Ruszamy. W Popradzie zatrzymujemy się w markecie, robimy zakupy, chłopcy rezygnują z obiadu na korzyść wielkich bagietkowych kanapek - podobno są pyszne. Wątpię, ale na pewno są sycące z racji swej objętości. Po drodze mijamy Tatry. Zawsze w tym miejscu robią na mnie ogromne wrażenie; są kolorowe, pokryte śniegiem, ale w słońcu mienią się dziesiątkami barw, różnymi odcieniami błękitu, od zieleni po czerwień, są inne niż nasze, srogie, ciemne, wyniosłe, trochę przerażające. Te są wesołe, kolorowe, a wyrastają z doliny płaskiej jak stół, strzelają prosto w górę, z daleka można je ogarnąć wzrokiem, tworzą niesamowity widok, a słońce nie chowa się za górami, zachodząc, tylko oświetla je swym czerwonym blaskiem i wyzwala całe piękno barw pasma skał na tle błękitnego jeszcze nieba... Cudo dla oczu!!!
Żegnamy popradzkie Tatry i jedziemy w stronę Czech. Drogę znam dobrze, już kilka razy przemierzałem ten szlak. Szkoda tylko pięknych widoków gór, które będziemy mijać po ciemku, niestety. Nic nie widać, a zmrok w górach przychodzi niespodziewanie i już po chwili jechaliśmy w ciemnościach górskiej nocy, która chyba jest ciemniejsza od tej na nizinach. Ruch na drodze okropnie duży, jakby wszyscy się zmówili na tę porę, ale jakoś sobie poradzę. Staszek śpi z tyłu. Tylko jemu jest wygodnie, nie wiem jak on to robi, a raczej co robi z nogami, gdzie je wkłada. Paweł drzemie koło mnie, zmęczony pilotowaniem. Czytanie drogowej mapy odziedziczył po mamie. Już samo szukanie atlasu czy mapy powodowało u mnie wzrost ciśnienia, ale po dwóch tygodniach jakby nabierał wprawy - jest nadzieja.
Granicę z Czechami mijamy niezauważalnie, bez kontroli, jakbyśmy byli już w Szengen. Teraz kierunek Chałupki i tu pojawiły się kłopoty; ruch co prawda zmalał, ale rozkopy, objazdy, pozamykane drogi wydłużyły krótki odcinek w jeden niekończący się objazd. W końcu dotarliśmy do Bohumina i znowu problem: ktoś zlikwidował przejście graniczne, mało tego, zabrał drogę, wszystko znikło i bądź tu mądry człowieku, i znajdź przejście bez oznakowań, tablic informacyjnych. Po prostu Mołdawia wróciła. Klucząc wybojami, powoli dotarliśmy do mostu na Olzie i budek, w których siedzieli polscy i czescy pogranicznicy. I już za chwilę jesteśmy w Polsce. Po dwóch tygodniach włóczęgi jesteśmy w kraju. Dochodzi jedenasta, do domu mamy sześćdziesiąt kilometrów. Nasza wyprawa dobiega końca, troszkę żal, ale w domu czeka Ula, konie, psy, mój las, a w głowie już rodzi się pomysł następnego wyjazdu: Odessa...