Stepy Akermańskie - Lipiec 2008
Rok 2008 zapowiadał się wyjątkowo: nie dość, że był przestępny, to pierwszy raz przekroczyłem 20 ha zalesień, ale co innego zabiera moje myśli i powoduje ścisk w brzuchu. Postanowiłem coś zrobić, by moje życie zmienić...
Nie inaczej osiem lat temu przestałem palić teraz postanowiłem nie pić alkoholu... od pół roku moi chłopcy nie mieszkali z nami wyprowadzili się do Wrocławia trudno było mi się do tego przyzwyczaić, ale jeszcze trudniej było się do tego przyznać miotałem się po domu nie umiałem znaleźć przyczyny, która powodowała moją frustracje pobudzała moje nerwy, pustka wypełniała nie tylko dom, ale i mnie... pasje zainteresowania gdzieś uleciały prysły nie umiałem nad tym zapanować.
Ale ja mam las konie psy mnóstwo zajęć, które są moją radością tym, co można nazwać szczęściem, książki, które wypełniły wieczory i plany, marzenia o wspólnych wyprawach.
Przejechać tak całą Ukrainę poznać ten piękny kraj zobaczyć dzikie pola Humań Zaporoże bezkresne wody Dniepru zwiedzić Krym Odessę z jej słynnymi schodami Potiomkina, ale co ważniejsze twierdzę Akerman. To za sprawą Mickiewicza, który rozbudzał moją wyobraźnie, gdy jako młody chłopiec rozczytywałem się w sonetach krymskich, podobno najpiękniejszy jest widok limanu Dniestru z murów tej starej osmańskiej twierdzy.
Prawie codziennie już od lutego wertowałem i kompletowałem przewodniki chyba wtedy zapadła decyzja o trasie naszej wyprawy, jeśli mamy zobaczyć Dzikie Pola z Humaniem i pięknym parkiem, Zofiówka, stworzonym przez Szczęsnego Potockiego dla swojej chyba drugiej zony nazywanym perłą wschodu a porównywanym z ogrodami Francji czy Anglii, twierdzę w Akermanie i te stepy akermańskie, kolorowe okowy burzanu i gwiazdy przewodniczki łodzi, to Krym musi zaczekać.
Niespodziewanie do naszego zespołu dołączył mój przyjaciel Marek Jarosz i zadeklarował chęć odbycia z nami wyprawy nie ukrywam, że do jego deklaracji podchodziłem dość sceptycznie i z niedowierzaniem przeważnie tak bywa; jak coś jest daleko, to chętnych sporo; jak blisko, to zostajemy sami, ale nie tym razem, co prawda wszystkie formalności spadły i tak na mnie ubezpieczenie mapy itd. , Ale jest w tym moja wina zawsze chcę o wszystkim decydować sam to i te formalności nie były żadnym problemem ubezpieczenie wziąłem grupowe zarówno dla nas jak i naszych aut było mi jeszcze tym łatwiej, że mam sąsiadów przedstawicieli ubezpieczeniowych, którzy Dobrali najodpowiedniejszy pakiet nie było z tym problemów i nie jest to koszmarnie drogie a ja mam po prostu poczucie bezpieczeństwa. Wydrukowałem naklejki wyprawy jakoś tak samoistnie nazwa naszego zespołu powstała, jeszcze zeszłego roku i tak już chyba zostanie na zawsze KULCZYNA TEAM celem zeszłorocznej wyprawy była Mołdawia tej Stepy Akermańskie i z taką nazwą powstały koszulki wyprawowe. Od maja byłem gotowy do wyjazdu!!!
Dziewiąty lipca... od rana krzątam się przy aucie, w domu dopakowuję skrzynię chłopcy jak zwykle ignorują moje gorączkowe przygotowania mówią coś o ciśnięciu kloca i moim zdenerwowaniu ich beztroska czasami mnie przeraża nie wiem, z czego to wynika, chociaż nie chyba wiem zawsze starałem się wszystko robić samemu nie dopuszczając nikogo do myślenia tylko do pracy a przy pakowaniu i noszeniu bagaży się przecież nie sprzeciwiali tak, że wszystko ok. Nie mam powodów do czepiania się a jednak nerwy przed podróżą robią; swoje to znaczy przeszkadzają.
Czekamy na Marka... i czekamy... o jest! pięć minut spóźnienia dla niego to i tak jak przyjazd godzinę przed czasem jest dobrze pogoda super piękne niebo pełne gwiazd pakujemy gaziora jeszcze tylko ustawienie świateł w gaziku oczywiście całusy od Uli i wyjazd w tym roku jak na prawdziwą ekspedycje przystało postanowiłem prowadzić dziennik. Będę od czasu do czasu do niego zaglądał i się na niego powoływał tak, więc według niego...
9 lipca 2008, godzina 23:28. Temperatura 12.8°C, wyjazd.
Ja pierwszy z Pawłem za nami Gazior ze Staszkiem i Markiem i tak już zostanie przez całą wyprawę a ja otrzymam nazwę GPS. Przed Krakowem zaczyna się chmurzyć i do samej granicy jedziemy w strugach deszczu. Na granicy w Korczowej korek tirów ciągnie się na kilkadziesiąt kilometrów przerażająco długi patrzę na tych kierowców bezradnie krążących wokół swoich samochodów widok bardzo przygnębiający sterty petów na asfalcie brud walające się butelki puszki dopełniają przykrej atmosfery. My boczkiem przeciskamy się w stronę przejścia, w pierwszym kantorze wymieniamy złotówki na hrywny i dalej w drogę. Na przejściu osobowym ruch niewielki, ale celnicy ślimaczą się odprawiają bardzo powoli nieprawdopodobnie szanują swoją pracę. Po wypełnieniu wiz i deklaracji celnych mijamy przejście i tu klops miedzy odprawą mojego auta i Marka następuje zmiana ja za granicą Marek na przejściu no nic poczekamy. Zaraz nieopodal przejścia jest stacja benzynowa zatankowałem samochód do pełna i benzyną i gazem jesteśmy z Pawłem gotowi 1000 km bez tankowania przejedzie nasza Suzuka i jest i Gazior już odprawiony Marek też tankuje do pełna i tu lekkie zdziwienie benzyna jest tańsza niż ropa to ci heca. W dobrych nastrojach, choć troszkę już zmęczeni ruszamy do Lwowa niewiele się przez rok zmieniło a raczej powinienem napisać nic się nie zmieniło droga dziurawa wyrwa na wyrwie, ale na naszych autach nie robi to specjalnego wrażenia.
Jest Lwów... wpadamy w straszliwe korki Klaudia pracownik mojej żony powiedziałaby jedno, masakra, i rzeczywiście tak właśnie wyobrażam sobie jazdę po zatłoczonym Tureckim mieście albo w Południowej Ameryce absolutny brak przepisów koleiny sięgające pół metra z jednej strony autobus tu nazywany pieszczotliwie marszrutka z drugiej wielka zdezelowana ciężarówka środkiem tramwaj do tego nieustające trąbienie. W ogóle interpretacja przepisów, jeśli takowe w tym kraju obowiązuje jest cokolwiek dziwna: pieszy na jezdni nie ma prawa przebywać, gdy przypadkiem się na niej znajdzie to natychmiast należy go przejechać lub potrącić w najlepszym przypadku otrąbić zrugać z wyzywać i co dziwne piesi to ze spokojem znoszą a nawet więcej akceptują takie zachowanie kierowców.
Jest bardzo ciepło duszno podwaja to nasze zmęczenie po 500 km na szczęście znamy drogę to znaczy wiem jak dojechać do hotelu Arena poznaliśmy ten przemiły notabene przybytek odpoczynku, którym nocleg nie należy może do najprzyjemniejszych, ale jest na pewno wyjątkowy z wielu względów... I tu pierwsze rozczarowanie brak miejsc, to nic nieopodal powinien być hotel Kijów po chwili jesteśmy pod nim a raczej pod budynkiem, który kiedyś był hotelem teraz to pusta ruina wielkiej kamienicy. Pozostaje hotel Lwów tu znalazło się dla nas miejsce, budynek wielki ogromny straszny moloch z mnóstwem korytarzy i małych pokoików. Jak na Ukraińsko Lwowskie warunki pokój skromny, ale czysty 4 łóżka 3 krzesełka mały stolik i umywalka jest dobrze koszt 300 hrywien może i nie tanio, ale nie mamy wyboru do tego strzeżony parking a tego nam było trzeba, bo auta otwarte i nosić wszystko na 6 piętro nie niemielibyśmy dzisiaj siły?
Po krótkim odpoczynku i oswojeniu się z pokojem ruszamy w miasto, ja w Lwowie byłem już kilka razy, ale Marek jest pierwszy raz. Kierunek może być tylko jeden najpierw Łytrzaków, Cmentarz Orląt z powrotem starówka, po mieście włóczymy się kilka godzin, co jakiś czas krzepiąc się piwem lwowskim w dawnych czasach słynącym w całej Galicji i nie tylko.
Aura przekropna, co rusz ulewy z nieba, raz słońce i ciepło po chwili wielka nawałnica strugi deszczu jakby ktoś na przemian odkręcał i zakręcał kran, co ja mówię kran, wielką tamę otwierał wylewając strugi wody. W niebywale krótkim czasie ulice zamieniały się w rwące potoki, niestety miasto chyba nie ma kanalizacji i zastałej wody kałuż począł wydobywać się niezbyt przyjemny zapach spotęgowany zaduchem i ciepłym powietrzem zwyczajny smród, jak byliśmy w ubiegłym roku we wrześniu ten sam zapach spowijał całe miasto. Ale, od czego są przytulne knajpki, których tu nie brakuje obsługa może i niezbyt miła, ale jedzenie i napoje przedniej, jakości. Droga do hotelu króciutka tylko, czemu zawsze tak wysoko pokój dostajemy aż na 6 piętrze. Marek ze Staszkiem nie wiem skąd oni nabrali sił i chęci do naprawy a raczej przeglądu gaziorka siedzą i coś tam kręcą wyciągają to znowu wkładają a zainteresowanie wśród gapiów rośnie... po prostu takich dziwaków nikt nie widział żeby do Odessy pchać się Gazem z 57 roku i Sj z 86 nawet dla nich to szaleństwo.
Późnym wieczorem padamy na łóżka, Marek i chłopcy zasypiają od razu a mnie chyba ze zmęczenia oczy nie mogą się zamknąć... miasto paradoksów to nie dziwota, że spać nie mogę.
O szóstej jestem na nogach i niespodzianka pod prysznicem leci woda i to, jaka ciepła, ba nawet gorąca po prostu super kąpiel. Teraz już pięknie odświeżony idę w miasto po świeże bułki, chlebek, owoce jakieś pomidorki może. I kolejne rozczarowanie a nawet się wkurzyłem wszystkie sklepy otwierają o dziewiątej czy coś koło tego i na śniadanie chrupiącego pieczywa nie będzie? Zwiedziłem całe miasto o poranku i... znalazłem mały sklepik... się otwierał i w samochodzie miał pieczywko, ale się zdziwił. Lwowianie robią zakupy popołudniu a rano to śpią albo śpieszą się do pracy i nie mają czasu na śniadania był bardzo zdziwiony... że nie mam kaca i piwa czy kwaterki nie biorę a to ci sklepikarz dowcipas zdziwiony, że tylko jeść mi się chce!
Wracam do pokoju z nadzieją, że po takim czasie będzie na mnie czekać gorąca kawa a chłopcy, co najmniej, chociaż ogarną, cały ten bajzel w pokoju i wcale się nie zdziwiłem tylko wkurzyłem... oni wszyscy śpią i jeszcze na mnie jadaczki drą, że ich budzę... rajdowi cze od siedmiu boleści. Ale do śniadanka, o tak pierwsi albo inaczej ja ostatni.
Pogoda piękna wyruszmy w dalszą drogę jedziemy powoli a miasto jakby wyglądało inaczej niż wczoraj takie jasne wesołe, czyste ludzie do nas się śmieją machają nam i korki jakby mniejsze. Z samochodów pościągaliśmy plandeki jeszcze na parkingu przed hotelem, jedziemy otwartymi autkami po bokach mamy flagi polskie jeszcze w kraju myślałem jak Ukraińcy nas przyjmą jak nas będą postrzegać, wyprawa w ubiegłym roku tylko nas ośmieliła było bardzo bezpiecznie ani razu nawet przez krótką chwilę nie mieliśmy poczucia zagrożenia. Tylko w zeszłym roku spaliśmy w hotelach zajazdach motelikach klasztorach a teraz mieliśmy plany noclegowe zupełnie inne pełna dzicz śpimy tam gdzie nam się podoba i to pod gołym niebem ja z chłopcami w namiocie a Marek wymościł sobie legowisko na pace gaziorka. Powoli zbliżamy się do rogatek wyjazdowych z miasta... a w radyjku słyszę Staszka awaria stajemy!!!, Tego od początku się obawiałem, chociaż gdzieś w duchu cały czas o tym myślałem pytanie tylko jedne tłukło się nie nie w głowie tylko gdzieś w piersiach jakby w środku czy ten nasz gaziorek da radę czy aby na pewno Marek dobrze go przygotował a tu masz po 500 km stoimy. Na szczęście moje obawy okazały się przed wczesne i chociaż ten leciwy samochodzik jeszcze nie raz podniesie mi ciśnienie będzie się sprawował bardzo dzielnie, ale o tym i przygodach z nim związanych będę jeszcze miał kilka okazji opowiedzieć. W tym przypadku był tylko nieprzewidziany i nagły wypływ płynu z chłodnicy nic poważnego i po dolaniu wody, której zapas wieźliśmy dosyć spory... ruszamy dalej. Kierunek Załoźce potem Poczajów Krzemieniec i dalej na wschód. Odwiedziliśmy po raz kolejny miejsce urodzin mojego ojca i strony skąd pochodziła moja rodzina przed repartionowaniem na Śląsk. Straszne to musiały być czasy babcia sama z siedmiorgiem dzieci dziadek gdzieś na wojnie nie wiadomo czy żyje wyjazd w nieznane bydlęcymi wagonami i to stałe poczucie zagrożenie życia strach o dzieci i niewiedza gdzie zawiozą, dokąd? To, co my przejechaliśmy w dwa dni oni w transporcie jechali od marca do maja odkrytymi wagonami gdzie choroby i głód cierpienie a nawet śmierć dopełniały grozy tych okropnych czasów.
Postanowiłem troszeczkę dłużej zabawić w wiosce Maniuki popytać ludzi o polaków tu mieszkających przed wojną odwiedzić leśniczówkę, w ubiegłym roku, gdy przejeżdżaliśmy byłem w niej a raczej pod drzwiami, bo nikt ich nie otworzył zapewne nikogo nie było (ale wtedy strasznie lało). Moja stryjna najstarsza siostra mojego ojca miała prawie 15 lat, gdy ich zmuszono do opuszczenia domów opowiadała okropne rzeczy jak wyglądało ich wypędzenie, ale nie o tym, mówiła mi, że ich gospodarstwo było zaraz za lasem wyjeżdżając z Załoziec.
Domu żadnego nie odnalazłem, ale wstąpiliśmy do gospodarstwa, w polu krzątała się stara babuleńka bardzo wesoła i bardzo gościnna o Polakach mieszkających tu przed wojną nic nie mogła powiedzieć te wsie po wysiedleniu ludności Polskiej stały puste aż do lat 60.
Zasiedlenie Ukraińcami było stopniowe także oni nic nie wiedzą o wojennych czasach nawet najstarsi ludzie, no trudno teraz to i tak nie ma żadnego znaczenia, ale woreczek ziemi z wsi Maniuki zabrałem. Wracając wstąpiliśmy do leśniczówki mieliśmy szczęście (tak na początku mi się zdawało) jest leśniczy są pracownicy po wejściu do pomieszczeń uderzył mnie oczywiście poza niesamowitym odorem alkoholu zupełny brak sprzętu, jedno biurko jakaś szafa kilka krzeseł. Leśniczy siedział za biurkiem a raczej powinienem napisać leżały zwłoki leśniczego piany był do nieprzytomności jedyny, jakikolwiek kontakt, chociaż mocno utrudniony przejawiał jeden z (chyba) pracowników, ale była to bezsensu rozmowa, co prawda nawet mówił po polsku i twierdził, że ma korzenie polskie tylko w tym stanie rozmowa była bezprzedmiotowa, więcej uścisków całusów i zachęty do picia czegoś, co przypominało kolorem kompot z gruszek po chwili podziękowałem za gościnę i pojechaliśmy w stronę Poczajowa. Niebo zrobiło się bezchmurne, dojeżdżając do wsi z daleka w promieniach słońca przepięknie błyszczały złote dach Ławry Poczajowskiej niesamowity widok wielkiego przepychu bogactwa i szacunku, z jakim Ukraińcy darzą to święte miejsce porównywane tu na wschodzie z naszą Częstochową. Świątynia jest ogromna otoczona wysokim murem, to cały zespół klasztorny wielu kościołów i zabudowań. Wszystko lśni ściany pomalowane na śnieżno biało z zielonym wykończeniem złote kopuły wież i dachów dopełniają wrażenia niesamowitości tego miejsca. Stanęliśmy samochodami opodal świątyni, ale do środka w tych strojach wpuścić nas nie chcą. Prawdo podobnie nie byliśmy stosownie ubrani a nasze krótkie spodnie nie licują z tym świętym przybytkiem trudno zresztą nikt z nas nie przejawiał specjalnej ochoty do zwiedzania kościołów, byliśmy piekielnie głodni a tu knajpy czy gospody ni widu ni słychu. Kilka lat temu byłem w Krzemieńcu i tam pamiętam było wiele miejsc, w których można napełnić żołądki. Więc pozostaje jedna droga na Krzemieniec!!!
W mieście ze znalezieniem gospody czy karczmy nie ma problemu zaraz przy drodze wjazdowej do miasta zasiedliśmy w knajpce z bardzo miłą obsługą, co na Ukrainie nie jest normą, raczej powinniśmy się spodziewać opryskliwej starej baby w jakimś fartuchu a tu niespodzianka, nie dość, że grzeczna to na dodatek młoda i śliczna kelnerka w regionalnym stroju a jedzenie też przednie!!! Ja zamówiłem jak zawsze na Ukrainie zupę solną takiej potrawy nigdzie indziej nie spotkałem coś podobnego do rosołu tylko z cytryną i oliwką jednym słowem pyszne chłopcy zamówili oczywiście pierogi i bliny z mięsem... najedliśmy się do syta, i zwiedzanie miasta pozostało tylko z samochodu nikomu po takim posiłku nie chciało się chodzić a o wejściu na górę Bony, aby zwiedzić i zobaczyć ruiny zamku nie było mowy stanęliśmy pod słynnym Liceum Krzemienieckim, którego absolwentem był Juliusz Słowacki potem na wielkim parkingu pod górą zamkową i po zrobieniu kilku zdjęć, ( od czego jest w aparacie teleobiektyw) dalej w drogę w Stronę Tarnopola przez Wiśniowiec.
W tym mieście mieliśmy zwiedzić i zobaczyć siedzibę rodu Wiśniowieckich. Miejsce narodzin Jeremiego Wiśniowieckiego ojca przyszłego króla Polski Korybuta nie udolnego władcy o bardzo słabym i spolegliwym charakterze... szlachta wybrała go chyba tylko z powodu pamięci ojca właśnie Jeremiego, który to gromił kozaków podczas Powstania Chmielnickiego i bronił Zbaraża obleganego przez Wielką Ordę Chana Krymskiego, Tatarów Tuchaj Beja i dziesiątki tysięcy czerni kozackiej. Podobno do dzisiaj w tym mieście i w Zbarażu nie wypowiada się imienia polskiego księcia. Chociaż jeśli mówić o rodzie Wśniowieckich już tak nie jest... traktuje się ich z wielkim szacunkiem (pomijam nazwę miasta) w mieście na rynku stoi pomnik Dymitra Wiśniowieckiego założyciela stolicy kozackiej i podwalin państwa Kozackiego, czyli Siczy Zaporowskiej, który hetmanił Kozakom i zginą powieszony przez Turków za żebro. Splecione i zagmatwane są losy rodów książęcych, szlacheckich mieszkających na kresach Polski gdzie często sprawa własna i prywata była ważniejsza od interesów państwa a nienawiść do, Lachów, była tak silna poczucie krzywdy osobistej tak wielkie, że prawosławny, ale polski szlachcic Bohdan Chmielnicki zdecydował się wznieść ponad tradycje i religie i pomimo że jego ojciec w raz z hetmanem Stanisławem Żółkiewskim zginą z rąk Tatarów pod Cecorą wysłał poselstwo i połączył dwie armie w dość dziwny, ale skuteczny sojusz z punktu widzenia wojskowego i chęci pokonania, Królewiąt, polskich rodów Koniecpolskich, Potockich, Wiśniowieckich trudno się dziwić. Kozacy mieli świetną piechotę Zaporowską tysiące Czerni, tabory a Tatarzy w owych czasach uchodzili za mistrzów jazdy z najściglejszą konnicą świata i janczarami byli nie do pokonania, o czym niebawem magnaci polscy się przekonali.
Krwawe i tragiczne są dzieje obu narodów już od pierwszego powstania pod wodzą Krzysztofa Kosińskiego w 1591 poprzez powstanie Kozackie Bohdana Chmielnickiego w 1648 roku po rzeź Wołynia w 1943 i dalsze mordy z polskim odwetami po zwycięstwie pod Beresteczkiem w 1651 i w 1945 roku. Na tych kresowych waśniach zawsze korzystali inni najpierw Tatar i Turczyn potem Moskwa dalej Niemcy i Austrowęgry.
Ale zostawmy to wszystko tą krwawą historię w pamięci. Ukraina jest piękna i wspaniała w tej ziemi w tych ludziach można się zakochać są serdeczni gościnni przyjaźni czasem tylko widać w oczach strach i niepewność, która zaraz znika po chwili rozmowy. To prawda, że historia mnie tu przygnała to przez Sienkiewicza, Mickiewicza, Słowackiego chcę poznać zobaczyć ten kraj to Oni mi pokazali gdzie szukać polskości tych ziem to stąd pochodzi moja rodzina to tu są moje korzenie, moi przodkowie uprawiali tą ziemię walczyli za nią i ginęli...
Już już wracam do wyprawy zanim się obejrzałem ( droga wyjątkowo jak na warunki ukraińskie była prosta bez większych dziur) a już zobaczyliśmy rogatki Tarnopola Wiśniowiec został za nami niezwiedzony, no nic trudno wracać nie wracać decyzja jest jedna jedziemy dalej a miasto zostanie nam na przyszłą wizytę na Wołyniu!! Paweł mój syn mi nie daruje tego miasta i przy przygotowaniu wyprawy 2009, Zamki Zachodniej Ukrainy, muszę je włączyć w plan zwiedzania.
W Tarnopolu ruch okropny na szczęście nie musimy wjeżdżać do centrum, a może szkoda, bo to miasto na pewno ma wiele do pokazania a my już drugi raz omijamy je szeroką obwodnicą z tą jedną różnicą, że w tym roku nie na południe tylko na wschód w kierunku dzikich pól. Pogoda śliczna jest bardzo ciepło powoli zbliża się wieczór i czas zacząć szukać miejsca na nocleg. Będzie to nasza pierwsza noc pod gołym niebem. Mijamy miejscowość Letysze w oddali za niewielkimi pagórkami mieni się to znowu czerwieni w promieniach zachodzącego słońca olbrzymia tafla jeziora jest tuż obok nas obok drogi, ale jak do niego dojechać i w końcu jest zjazd krętą polną ścieżką trochę z górki kierujemy się w stronę brzegu. Nagle niespodzianka wjeżdżamy prosto w obozowisko biesiadujących Ukraińców, nie powiem trochę obleciał mnie niepokój ośmiu pianych facetów, ale co tam zatrzymuję samochody i idziemy się przywitać powiem szczerze, że nie byłem zbytnio zaskoczony. Gościnność biesiadników była ogromna i szczera zaraz polała się wódka czy może powinienem powiedzieć samogon zaproszenie do wspólnego jedzenia. Może parę słów o tym jak biesiaduje się na świeżym powietrzu tu na wschodzie, troszkę a może więcej niż troszkę odbiega to od naszych standardów siedzą wszyscy na kocu albo jakieś płachcie po środku stoi garnek z czymś chyba to były ziemniaki z serem obok sterty nadjedzonych i nieruszonych wędzonych ryb wszyscy jedzą z jednego gara jedną lub dwoma łyżkami zagryzając rybą wygląda to cokolwiek nie apetycznie, ale oni się dobrze w tym czują zresztą później zobaczyliśmy nad innym jeziorem, że tak ucztują całe rodziny z małymi dziećmi i jest to normalne nie ma tu stolików krzesełek grilla jest płachta I też jest dobrze.
Chcąc nie chcąc dosiedliśmy się do biesiadników wznosząc toasty za zdrowie najpierw jednego Ukraińca, bo właśnie miał urodziny a kończyliśmy już na całej Ukrainie i oczywiście Polsce. Patrząc do dziennika wyprawy namiot i obozowisko rozbiliśmy o 22. 23. Na nasze szczęście po świeżo poznanych przyjaciół przyjechały po chwili taksówki z żonami ratując nam prawdopodobnie życie a już na pewno uniknęliśmy syndromu dnia poprzedniego w wymiarze kosmicznym. Miejsce jest piękne jezioro wspaniałe humory wszystkim dopisują zrobiliśmy dokładnie 980 km od domu... czas spać.
Wstałem pierwszy poranek był wspaniały to, czego nie dostrzegliśmy wieczorem teraz ukazywało swoje piękno ogromne jezioro lekka mgiełka nad samą taflą pozostawiająca miejsce dla nielicznych łódek z rybakami sprawdzającymi sieci, a tak spokojne jak idealnie wyprasowany i naciągnięty obrus cudowny widok, cudowne miejsce... budzę chłopaków o lekkie opory, że za wcześnie i tak dalej nie ma zmiłuj się wstawać. Woda w jeziorze cieplutka i zdziwienie... bardzo płytko nawet dwieście metrów od brzegu woda sięga ledwo kolan pierwszy raz widzę tak rozległą płyciznę jeszcze sto metrów i można się zanurzyć. Po kąpieli śniadanie. O godzinie 8. 50 Jesteśmy spakowani po obozie nie ma śladu, pierwszy raz wszyscy założyliśmy koszulki rajdowe z przodu napis Gliwice-Odessa, z tyłu WYPRAWA 2008 KULCZYNA TEAM STEPY AKERMAŃSKIE. Kolor koszulek też nas będzie już niebawem wyróżniał z tłumu krwista czerwień, ale fajnie wyglądamy!
Po wyjechaniu na główną drogę zaraz po drugiej stronie niesamowity widok targ rybny setki metrów straganów a wszędzie ryby wędzone suszone świeże, jakie dusza zapragnie a te zapachy, gatunki, których nie znamy przemieszane z sumami jesionami szczupakami okoniami sandaczami no coś wyjątkowego dla naszych zmysłów wzroku węchu i zaraz oczywiście smaku... pyszne, ale nasz Marek uparł się na wędzonego węgorza z, pośród co najmniej setki gatunków tego jednego zdziw ko nie ma, no trudno musi zadowolić się tyko jesiotrem a to ci pech...
Z każdym kilometrem przejechanym na wschód robi się coraz cieplej niebo pozbyło się wszystkich chmur pozostawiając tylko słońce, wspaniały herb Podola. Chyba wyróżniamy się w ruchu ulicznym, bo ludzie, co rusz machają witają nas jak byśmy byli oczekiwanymi gośćmi może to nasze odkryte oklejone naklejkami dość dziwaczne samochody lub jednolite koszulki nie wiem, ale spontaniczność mieszkańców jest bardzo miła i wszech obecna mijające auta zwalniają by nam się przyjrzeć, dzieci wychylają się z okien racząc nas uśmiechami z nieskrywaną radością bardzo miło mam się podróżuje i w takiej atmosferze wjeżdżamy do Humania. Bez najmniejszego problemu znajduję cel dzisiejszego dnia wspaniały Park Zofiówka założony przez Szczęsnego Potockiego dla swojej trzeciej żony Zofii. W jarze rzeczki Kamionka powstał najpiękniejszy na kresach Rzeczpospolitej ogród jak go nazywał twórca i animator Dar Miłości niestety zbudowany lub inaczej stworzony na przełomie wieków XVII i XIX już po rozbiorach Polski a jego pomysłodawcą był nie, kto inny jak zdrajca narodowy jeden z twórców Targowicy i przymierza z Carycą Katarzyną.
Przez dziesięć lat ośmiuset pracowników pod kierunkiem Ludwika Metzela budowało jeziora kaskady groty wodospady altany tajemnicze ścieżki podziemne tunele, pomysły ten wojskowy inżynier podobno czerpał z mitologii greckiej, dziesiątki rzeźb kupowano we Włoszech i Francji był to czas, kiedy park ten uznawano za najpiękniejszy nie tylko na wschodzie, ale na całym kontynencie europejskim. W swojej twórczości opiewali go Niemcewicz i Trembecki francuski pisarz Auguste de Lagarde dziesiątki artystów malarzy uwieczniało piękno przyrody i architektury ogrodowej w swoich obrazach a w śród nich i słynny Szkot Allan i Orda. Po śmierci Szczęsnego Potockiego w 1805 roku spadkobiercą majątku rodzinnego został syn Aleksander.
Nasza Polska historia posiada przeróżne zwroty, po Powstaniu Listopadowym, którego bohaterem był Aleksander Potocki Park Zofiówka został skonfiskowany wraz z majątkiem przez Cara Mikołaja I przemianowany na Carycyn Sad... Tak nasza historia jest zagmatwana, gdy ojciec zdradzał Polskę i przystępował do Targowicy syn zmywał hańbę stając na czele zrywu powstańczego.
Dzisiaj nadal park jest miejscem miłości to tu po ślubie pary małżeńskie przyjeżdżają zrobić sobie zdjęcia widzieliśmy kilkanaście par nowożeńców spacerujących ścieżkami i alejkami w sukniach ślubnych z całym orszakiem a co ciekawe nasze auta też były obiektem fotografów kilka par robiło sobie zdjęcia przy naszych terenówkach... a to ci atrakcja!!!
Sam park jest utrzymany w czystości i porządku nie ma śmieci alejki są zagrabione, altanki i obiekty świeżo pomalowane, ale nie ma on uroku i tajemniczego piękna opisów z przed 200 lat owszem pozostały ciężkie i potężne głazy groty kilka stawów, ale nie ma tego cudu przyrody ponad 150 gatunków drzew i krzewów (gdzie na Ukrainie występuje niespełna 80) nie ma zapachów tysiąca perfum, różnorodności kwiatów i trawników, obfitości źródeł i strumieni nie ma szumu kaskad i śpiewu ptaków budzących słodkie marzenia miłości ani owoców ze wszystkich stron świata nie ma już tego ogrodu, jakim go widział de Lagardea pozostała najwyższa w Europie Fontanna tryskająca z pyska węża i czar wspomnień miłości, która to wszystko stworzyła.
Może jeszcze kilka słów o samej Zofii, dla której ten ogród został poświęcony i dla której zbudowany. Była to bardzo tajemnicza kobieta tak naprawdę nigdy nie ustalono jej prawdziwego nazwiska podobno pochodziła z greckiej rodziny a urodziła się w Bursie w Turcji, co i tak do końca nie zostało nigdy potwierdzone jedno jest pewne ze po adopcji otrzymała nazwisko Glavani. Już, jako dziecko była piękna i zwracała na siebie uwagę ponad przeciętną urodą, w wieku 17 czy 18 lat przeprowadziła się do Stambułu i co prawda oficjalny życiorys nie potwierdza została kurtyzaną, tam zobaczył ją polski ambasador, którego niebawem stała się metresą to on przywiózł Zofię do Polski w 1779 roku. Ale tylko do Kamieńca Podolskiego pierwszym jej mężem został niejaki Józef Witt syn komendanta twierdzy. I od tego momentu zaczęła się wielka kariera młodej greczynki nie tylko na salonach Polski, ale Europy. Rozbudziła namiętność i pożądanie cesarza Józefa II została kochanką chyba najsłynniejszego w owych czasach wszechwładnego ulubieńca Carycy Katarzyny księcia Potiomkina aż wreszcie w 1791 roku do szaleństwa rozkochała w sobie Szczęsnego Potockiego, który jak twierdzą wtajemniczeni odkupił ją od męża wcześniej biorąc rozwód z własną żoną. Musiała być niesamowitą i nieprzeciętną kobietą porównywaną jedynie z Panią pałacu Tadż Machal w Indiach z tą różnicą, że dla Mumtaz Mahal pałac był grobowcem, dla Zofii ogród pięknem jej życia.
Żar leje się z nieba, gdy na parkingu przy parku wsiadamy do aut kierownice są tak gorące, że parzą jak rączka patelni z przypaloną jajecznicą. Ruszamy w stronę Odessy, zaraz za miastem wypadamy na ukraińską autostradę i zdziwienie droga prościutka gładka jak w Niemczech czy Szwajcarii bez ani jednej dziury nawet pęknięcia zero zakrętów tylko te wzniesienia z pozoru wydają się łagodne dopiero jak auto słabnie na trzecim biegu a silnik czerwieni się nie ze wstydu tylko z gorąca nabieramy respektu i wcześniej reagujemy redukcją na te górki. Po godzinie jazdy w tym skwarze Gazior zużywa więcej wody niż elektrownia atomowa, ale podobno te typy tak mają i bez dyskusji, co 50 km Marek dolewa 15 litrów dysponujemy wodą na 100-150 km mam nadzieję ze po drodze będzie jakaś stacja nie jak z Gliwic do Wrocławia. Na szczęście się nie myliłem stacje benzynowe są, co jakieś 50 -70 km.
Dzisiaj do Odessy nie dojedziemy rozglądam się za miejscem na obozowisko najlepiej nad jeziorem jesteśmy okrutnie przepoceni a kurz i pył mamy dosłownie wszędzie. Z mapy wynika, że zjeżdżając z trasy około 10 km powinno być duże jezioro nawet nazwa miejscowości na to by wskazywała Krzywe Jezioro, po pól godzinie szukania akwenu i dogodnego miejsca na rozbicie namiotów jesteśmy już w wodzie i znowu to samo płycizna sięgająca kilkuset metrów od brzegu, ale co tam damy radę. Rozbicie obozowiska zajęło nam chwilkę chłopcy rozłożyli namiot a Marek zabrał się za rozpalanie grilla i przygotowanie posiłku dzisiaj udka z kurczaka, miejsce obozowiska jest piękne nad samym jeziorem, po którym żerują czaple, ale nie takie jak u nas szare tu są śnieżno białe i purpurowe piękny widok na tle zachodzącego słońca. Przykładam głowę do poduszki i nawet nie mogę pozbierać myśli po dniu pełnym wrażeń tak jestem zmęczony sen przychodzi błyskawicznie i tak samo prędko mija noc. Nie wiem, dlaczego ale zawsze pierwszy się budzę i to na mnie spada obowiązek wyprawowego budzika oj nie lubią tego moi chłopcy a i Marek nie należy do skowronków, no nic tak jest! Wyprawa rządzi się swoimi prawami i jak chcemy wykonać minimum planów trzeba wstawać, gorąca kawa i pyszne śniadanko w mig naprawia nadszarpnięte wczesną pobudką humory. Tak jak błyskawicznie powstało nasze obozowisko tak w chwilkę z coraz większą wprawą zostało zwinięte a cała ekipa gotowa do drogi. Dzień zapowiada się bardzo upalny na niebie nie widać ani jednej chmurki do Odessy pozostało niespełna 70 kilometrów.
Co prawda osadnictwo na tym terenie sięga starożytności to samo miasto Odessa zostało założone na początku XIX wieku a prawa miejskie uzyskało w 1803 roku. Nie bagatelny wpływ na budowę i urbanizację Odessy mieli emigranci z ogarniętej rewolucją Francji przede wszystkim generał Luis Langeron Józef Deribas i książę Armand Richelieu. Rozwój i znaczenie handlowo strategiczne było tak wielkie, że w niespełna 100 lat liczba mieszkańców z kilkuset urosła do prawie miliona a port stał się najważniejszym w całym Rosyjskim Imperium. Z ciekawostek wyczytanych, ale dokładnie nie pamiętam czy z Internetu czy z książek, jedno jest pewne, że jeden z moich ulubionych aktorów Hollywoodzkich Kirk Douglas pochodzi z Odessy a i rodzice słynnego Stevena Spielberga też urodzili się w tym czarnomorskim mieście.
Przedmieścia chyba wszystkich wielkich miast wyglądają podobnie rozległe osiedla betonowych domów szczelnie osłaniają centrum miasta, pobocza naszpikowane setkami reklam nie koniecznie świadczą o dobrobycie, a strasznie drażnią swą agresywnością potworny upał zaduch kurz brak kierunkowskazów opisów czegokolwiek, co by wskazywało jak dojechać do starówki, celu naszych odwiedzin, czyli słynnych schodów Potiomkina i portu morskiego. Po godzinie kluczenia zatłoczonymi ulicami... nie wcale nie znaleźliśmy starówki tylko zatrzymał Marka kolejny już patrol milicji i znowu kolejna godzina czekania aż Marek opowie prawie wszystko o swoim Bobiku, bo tak na Ukrainie nazywa się ta wspaniała maszyna. Stanęliśmy w cieniu pod drzewami, które chociaż pozornie swym cieniem zmniejszają lejący się zewsząd żar i... czekamy. Paweł zagadną młodego przechodnia i zdziw ko młody człowiek zna płynnie angielski i co ważniejsze zna miasto, jednak to czekanie wyszło nam na dobre wiemy jak dojechać.
Auta zaparkowaliśmy pod samymi schodami a raczej nad nimi na prospekcie Carycy Katarzyny pod jej pomnikiem, ciekawe ta urodzona bądź, co bądź w Polsce albo inaczej na byłych ziemiach polskich władczyni, bo przyszła na świat w Szczecinie tak nienawidziła Polaków doprowadzając do rozbiorów i upadku naszego państwa. W dole widać wspaniały port Czarnomorski. Piękne kamienice przypominające swą architekturą miasta galicyjskie częściowo odnowione niektóre w remoncie obstawione rusztowaniami robią wrażenie przypominają o wspaniałości i carskim rosyjskim przepychu nic a nic nie licują z przedmieściami brudem i ohydą betonowych molochów. Wrażenie jeszcze jest tym większe, że starówka ta odnowiona jest mała i jakby zamknięta, otoczona murem brzydoty.
Tu nawet jest chłodniej lepiej się oddycha za sprawą zapewne świeżego wiaterku od morza, które rozpościera się u podnóża słynnych schodów. Schodzimy po 194 nie teraz 190 stopniach z boku mała małpka kapucynka zachęca przechodniów do zrobienia zdjęcia po niżej gadająca papuga i sprzedawczynie z mnóstwem wiekuistych pamiątek... zakupy zrobimy w drodze powrotnej. Sam port ten pasażerski nie jest duży, rozległy jest natomiast port towarowy właśnie przy nas jest rozładowywany ogromny statek z banderą Chilijską a nieopodal stoi przycumowany turecki okręt wojenny. Na szczycie portu zakotwiczonych jest mnóstwo różnych jachtów jachcików katamaranów z banderami chyba całego świata, chodzimy po całym porcie, nikogo to nie dziwi nikt nas nie przegania wszędzie można wejść wszystko można zobaczyć! Powoli wracamy w stronę naszych aut na dużym ekranie wyświetla się data godzina i temperatura jest 11 i 34°C da nam dzisiaj ten upał popalić. Kupujemy drobne pamiątki, w sklepie jedzenie wodę napoje o zgoła różnym procęcie i w stronę Akermanu... jeszcze jedna ciekawostka przy naszych skurzonych brudnych samochodach zaparkował piękny luksusowy kabriolet bentleya o tak jakby nigdy nic kolejne autko, skądinąd dziwny widok nawet jak na Ukrainę z całym kontrastem tych miast ziem ludzi obyczajów.
Próba wyjazdu z miasta a raczej jego starej części okazuje się wielkim problemem dziesiątki splecionych ze sobą uliczek zgiełk uliczny ruch setek pojazdów, potworny upał, który mimo położonej szyby jest nie do zniesienia i absolutnie ani jednego znaku, jakiego kol wiek kierunkowskazu... i jak tu wyjechać z tego miasta jak złapać kierunek. Ruch na drodze gęstnieje robi się coraz ciaśniej olbrzymie ciężarówki molochy gdzie jedno koło znacznie przewyższa wzrost człowieka, przy których moje auto jest jak malutkie czasami mam wrażenie, że mnie po prostu nie widzą. Położona przednia szyba, która dotąd sprawiała minimalne poczucie chłodu teraz doprowadzała nas do... nie może inaczej mieliśmy darmowy pi ling twarzy połączony z wdychaniem spalin tych potworów. Przy najbliższej sposobności podniosłem z Pawełkiem szybę i jazda od razu stała się przyjemniejsza i przy okazji dopytałem się jak jechać nasz rozmówca był o można powiedzieć na lekkim rauszu, ale z wyjaśnienie jak jechać nie było problemu, co prawda skierował nas przez Mołdawię... ale o tym za moment.
Odległość, która na mapie wydawała się niewielką w sumie zajęła mam ponad godzinę a jeszcze byliśmy w mieście i tak nareszcie widać limany Dniestru potężne mosty kaskady nad wpół wysuszonymi ni to jeziorami ni wielką rzeką nie wiem, do czego to można porównać, zapach, który w tej temperaturze jeszcze się potęgował też nie sprawiał przyjemności a w powietrzu unosiła sie sól... osadzała się na nas powodując pieczenie ramion policzków twarzy czuliśmy ją w ustach. W domu wyobrażałem sobie limany, jako bajeczne kolorowe piękne rozlewiska rzek a tu rzeczywistość zresztą jak zwykle szybko się zweryfikowała odsłaniając brudne cuchnące zalewiska, ogrodzone betonowym murem przypominające sztuczne zbiorniki wodne a nie naturalne i tylko tu występujące w europie ujścia rzek w takiej postaci. W tym koszmarnym upale dojeżdżamy do granicy ukraińsko-mołdawskiej chcąc dojechać do Akermanu nazwanego od 1945 roku przez Ukraińców Biełgorodem Naddniestrzańskim musimy pokonać 30 km trasę jakby ex terytorialną przez Naddniestrze Mołdawskie i mamy na to około pół godziny dostajemy karteczkę z nr rejestracyjnym oraz godziną wjazdu od pograniczników ukraińskich... jedziemy cały czas przy Dniestrze Marek, co chwila w radiu CB dopomina się kąpieli, tłumacze mu, że musimy szybko i w miarę sprawnie opuścić teren Mołdawii, ale chyba słońce i wysoka temperatura były silniejsze od zdrowego rozsądku... na szczęście niebawem ukazała się strażnica i po chwili znowu byliśmy na Ukrainie. Po kąpieli i schłodzeniu naszych nagrzanych ciał w chłodnym Dniestrze i zakupie kilku kilogramów brzoskwiń, moreli, nektaryn ruszamy dalej do Akermanu pozostało około 40km.
Niebawem wjeżdżamy w przedmieścia, ale różnica z Odessą jakby inny kraj w ogóle nie ma blokowej zabudowy jakby nie było to miasto tylko rozległa wieś, ruch na ulicach prawie nie istnieje z reszta to, po czym jeździmy trudno nazwać ulicami czy jezdnia, może kiedyś był na nich bruk, ale teraz został wbity wyrwany przez koła ciężkich aut, jak popada to chyba cywilnym autem są nie do przejechania. Ale samo miasto ma bardzo czytelny schemat ulic uliczek po prostu wszystkie prowadzą do twierdzy i nie sposób zabłądzić pomimo braku, jakiego kol wiek oznakowania.
Parkujemy samochody pod samą twierdzą zaraz obok fosy okalającej potężne mury, które stromo opierają się o brzeg Dniestru a raczej jego tutaj potężnego limanu, wchodzimy przez bramę akurat odbywa się turniej rycerski ( jak oni w tym nieludzkim upale mogą jeszcze walczyć i to solidnie ubrani osłonięci szmatami, aby chociaż troszkę osłonić ciało przed ciosami mieczy toporów, których uderzeń nie markują tu walka trwa na całego może z jednym wyjątkiem te ich wszystkie akcesoria walki są tępe, ale siniaki i okaleczenia muszą powodować niezłe). Jak najszybciej staram się dojść w miejsce skąd rozpościera się widok na liman Dniestru. W samym zamku nie ma przewodników strzałek kierunku zwiedzania i żadnych ograniczeń panuje swoista wolna amerykanka, co do poruszania się można wchodzić na wszystko i wszędzie... i drapiemy się na mury... widok jest piękny po prostu zapiera dech w piersiach i to nie z powodu wysiłku, ale z piękna fale Dniestru błyszczą w słońcu niesamowitym kolorem; srebra mieniąc się dziesiątkami odcieni tego kruszcu a dal jest nieograniczona niczym... może tylko statkami, które z murów twierdzy wyglądają jak maleńkie zabawki na tle niebieskiego nieba połączonego z srebrem wód, blask wody nie razi oczu nie wygląda monotonie można patrzeć na tą dal, zatracając się zupełnie w czasie patrzysz i cieszysz się widokiem... nie wiem może wody może przestrzeni w głowie wirują mi strofy sonetów krymskich Adama Mickiewicza szukam w myślach opisu limanu jest step i tak,, to błyszczy Dniestr to wzeszła lampa Akermanu,, i rzeczywiście błyszczy drży faluje jest blisko na wyciągnięcie reki i to ja patrzę na niego moimi oczami stoję może w tym samym miejscu gdzie przed laty stał Mickiewicz i tęsknił za Litwą. Gdzie obrońcy tej nigdy niezdobytej w walce osmańskiej twierdzy wypatrywali nadchodzących wrogów... cieszą się, że udało się dotrzeć tu z moimi synami i te 2. 5 tyś km od domu robi wrażenie. Samo zwiedzanie twierdzy nie zajmuje sporo czasu na dziedzińcu po środku stoją pozostałości minaretu, przypominające w pierwszym wrażeniu zniszczony komin cegielni, ruiny zabudowań pewno pomieszczeń i budynków zamkowych, w bramie zamku znajduję sklepik z pamiątkami kupuję kartki kilka odznak, tak na pamiątkę, ale ta wyjątkową mam w głowie w oczach... bo dzisiaj jak sobie przypomnę... jak przymknę oczy widzę Dniestr rozlany potężny błyszczący niezapomniany widok.
Za naszymi autami jest sklep, o są lody, są zimne napoje jak wspaniale smakują, termometr w moim samochodzie przestał mierzyć temperaturę a kierownicę i siedzenie trzeba było schłodzić by wsiąść... jedziemy teraz kierunek stepy akermańskie kierujemy się w stronę Izmaił jeszcze w przydrożnym sklepiku robimy zakupy i dalej w nieznane.
Zapuszczamy się coraz dalej w bezkresne pola łąki, mijamy opuszczone osady ludzkie, w pewnym momencie wyrasta przed nami potężny kościół, już zdewastowany, ale jeszcze nie ruina to znaczy nic poza popisanymi ścianami z wyposażenia nie pozostało, ale można jeszcze dopatrzeć się fresków malowideł naściennych miejsc gdzie wisiały obrazy gdzie stały ławy gdzie był ołtarz, cudna wielka gotycka budowla kształtem przypomina Brazylijkę w Rybniku, ale jest chyba większa potężniejsza. Co w tym pustkowiu robi taka budowla? Kto ją postawił? Wokół nie ma żadnego domu żadnej osady, nie mówiąc już o wiosce. A taki kościół musiał służyć miastu i to nie małemu miastu... w kilka dni później dowiedzieliśmy się, kto wybudował ten kościół... byli to Niemcy a stał on w centrum sporego, o dziwo miasta zamieszkałego właśnie przez kolonistów niemieckich, których na te ziemie w XVII wieku sprowadziła caryca Katarzyna II. Dopiero po 1940 miasto zostało zniszczone a ludność ta, która nie zdołała zbiec wymordowana, miasta już nie ma a kościół świetnie nadawał się na magazyn i tak funkcjonował dopóki ciężkie auta doszczętnie nie zniszczyły dojazdu a potem stał się bezużyteczny i w takim opuszczonym stanie podziwialiśmy monumentalną gotycką budowlę.
Słońce powoli z chodziło z bezchmurnego nieba a my planowaliśmy nocleg nad brzegiem Morza Czarnego tylko jak opuścić te stepy? Gdzie my jesteśmy? Kierunek według kompasu mniej więcej mieliśmy zachowany, ale te odległości... po stepie już błąkaliśmy się jakieś 200km i nagle jak z po ziemi wyrasta przed nami ni to osada ni to chutor najważniejsze to to, że są ludzie i można zasięgnąć informacji okazuje się, że i kierunek mieliśmy dobry a i do samego morza nie daleko około 18 km.
Morza jeszcze nie widać, ale jest jakaś budka strażnicza w niej strażnik w mundurze i okazuje się, że pilnuje wjazdu do ośrodka wypoczynkowego nad Morzem Czarnym żąda od nas paszportów wiz a tak naprawdę to oczekuje na łapówkę i rzeczywiście kilkanaście hrywien załatwia sprawę wskrzeszasz uśmiech życzliwość bądź, co bądź funkcjonariusza... ale z tym znalezieniem miejsca na rozbicie obozowiska mamy problem błąkamy się po wysokim klifie, bo jak okazuje się na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów w każda stronę brzeg morza jest klifowy widok cudny, ale gdzie ustawić auta rozbić namiot by mieć dogodne zejście po chwili znajdujemy przesmyk zrobiony sztucznie prawdo Podobnie wielkimi spychaczami... co tam grunt, że jest dojście do wody do brzegu... i już po chwili kapiemy się w morzu... Czarnym Morzu, które lśni czystością wody tylko jakby bardziej słona niż ta w naszym Bałtyku bardziej ciepła bardziej wyporna, która po chwili już nie chłodzi a fale i upał powodują dość nieprzyjemny ucisk w żołądku i jakieś lekkie zawroty w głowie na szczęście zmierzch przyniósł ochłodę ja padam ze zmęczenia... co innego moi towarzysze wyprawy po wypiciu kilku kieliszków ukraińskiej wódki wstąpiła do nich nowa energia i dalej w tany tam gdzie muzyka i zabawa... jeszcze, ale już jakby Przez sen ostrzegam ich sam nie wiem, przed czym i zasypiam.
Obudziłem się bardzo wcześnie... ale chyba powinienem napisać obudził mnie bardzo wcześnie zapach jakby sfermentowanego piwa przemieszanego z cięższym alkoholem cały namiot wypełniał jeden wielki opar alkoholowy ziejący albo raczej buchający z moich synów pomyślałem oj wczoraj musiało się dziać i to chyba do białego rana trwała ta integracja z młodzieżą ukraińską. Wstałem nie specjalnie martwiąc się tym, że ich pobudzę, chyba nadmiar świeżego powietrza z nad morza aż zakręcił mną, pomyślałem... zobaczyłem piękny widok słońce wschodziło nad taflą lazurowej wody pluskało się w nim, jakby biorąc poranna kąpiel a woda jakby chciała schłodzić nadchodzący dzień, rzucało promieniami jeszcze czerwone po chwili złociste... niebo ciemniejsze od wody nabierało barwy złocistego błękitu wstawał nowy dzień a ja byłem częścią tego dnia tu nad brzegiem Morza Czarnego.
Z każdą minutą słońce było coraz wyżej a ja zacząłem krzątać się w obozowisku przygotowując śniadanie, tak jajecznica to chyba dobry pomysł na ich obolałe żołądki w kilka minut byłem gotowy a jak wiadomo najlepsza jajecznica to ciepła jajecznica z nieukrywaną rozkoszą począłem budzić zaspany team mojej wyprawy, najpierw pomruki potem dziwne odgłosy dobiegły do moich uszu, pierwszy wyskoczył Marek jak niby nigdy nic przetarł oczy i po chwili był już gotowy do posiłku a i chłopcy moi niewiele marudząc zabrali się do pałaszowania strawy miło popatrzeć na nich jak jedzą z apetytem...
Jak przyjemna jest kąpiel wcześnie rano w morzu wie chyba tylko ten, co się kąpał, po prostu wspaniałe przeżycie, ale jak każda przyjemność nie może trwać wiecznie temperaturę i ciśnienie podniósł nam Marek wiadomością, że w jego Gaziku poszedł krzyżak i samochód nie przejedzie ani metra dalej (no ładnie), wyczuł mój niepokój i zaraz wyjaśnił, że takową część posiada i wymiana zajmie najwyżej 3 godziny zajęła 5 godzin i to tylko dzięki bliskiej antenie satelitarnej a raczej jej podstawie, która posłużyła do wybicia krzyżaka z wału napędowego. Upał był niemiłosierny woda nie chłodziła ani na zewnątrz ani od środka ta wypita na skórze zaczął pojawiać się solny nalot, który nie ułatwiał życia a wręcz przeciwnie dokuczał i szczypał wszyscy czuliśmy się źle, zmęczeni. Mieliśmy tu nad morzem odpocząć posiedzieć pobyć kilka dni nacieszyć się widokiem fal kąpielą, ale atmosfera stawała się nie znośna jakby nerwy same pod wpływem temperatury z nas zaczęły wychodzić i wszyscy patrzyli na mnie, jaka decyzja, a jaka mogła być... ruszamy dalej w drogę byle uciec od tego ciepła byle się schłodzić może kąpiel w wodach niedaleko płynącego Dniestru nas ochłodzi.
Nie widziałem jeszcze tak sprawnie pakujących się chłopców, Marka, nie było żadnego ociągania się dosłownie w kilka minut byli gotowi do drogi bez żalu opuszczali to skąd inąd piękne miejsce, powiew a raczej przecięcie jadącymi samochodami tej bańki gorącego powietrza na chwilę złagodził skwar lejący się z nieba, ale dopiero kąpiel w Dniestrze ochłodziła nas na dobre. I nawet żółte węże, które pojawiały się w wodzie nie mogły nas przestraszyć... oczywiście nie byliśmy tak odważni ani tak zdesperowani po prostu nieświadomość to zrobiło, że nie czuliśmy zagrożenia,dopiero dwie pary Ukraińców uświadomiły nam niebezpieczeństwo, że pokąsanie... a co tam... na szczęście było już po kąpieli i nigdy więcej nie spotkaliśmy... węże mam na myśli...
Do granicy mołdawskiej chłodziliśmy się tak jeszcze kilka razy w różnych jeziorkach zalewach czy rozlewiskach przyjemne były to kąpiele. Po minięciu granicy musimy podjąć decyzję czy wracamy droga asfaltową naniesioną na mapę potem autostradą czy tłuczemy się wzdłuż granicy Naddniestrza polnymi drogami a raczej duktami, w nieznane. I po co ja w ogóle się pytałem uśmiech na ustach Marka legendarnego gliwickiego offroudowca i Staszka pilotującego go nie dawał mi złudzeń na wygodna jazdę. Jeszcze tylko zakupy tankowanie do pełna i w drogę pierwsze kilometry szutru nie były nawet takie złe a i dzień się kończył i trzeba było poszukać noclegu w oddali zauważyliśmy taflę jeziora jednak po kilkunastu minutach kluczenia nie znaleźliśmy dojazdu do wody, rozbijamy obozowisko w burzanach zapach łąki kwiatów śpiew ptaków, ale jest pięknie i kolacja smakuje jak królewski posiłek chłopcy jeszcze tylko pokrzepili się ukraińską okowitką i sen ogarną nasze obozowisko.
Pobudka nie była czymś uciążliwym i to Marek tym razem okazał się skowronkiem tego dnia smaczne śniadanie herbatka kawka, (ale była pyszna) i w drogę.
Nie wiedzieliśmy jeszcze że ten dzień okaże się najtrudniejszym dniem naszej wyprawy i najdłuższym pokonamy odcinkiem ponad 600km wertepami przełomami rzek, polami, lasami, kanionami, bezkres terenu czasami będzie mnie przytłaczał a jednocześnie urzekał swoim pięknem, ale o tym po kolei.
Jazda sprawia nam niesamowitą radość, auta sprawne,odkryte, wiatr we włosach co prawda kurzy się nie miłosiernie pył wdziera się wszędzie, ale co tam, jedziemy cieszymy się wolnością, którą nam ona daje,jesteśmy szczęśliwi z uśmiechem od ucha do ucha, co rusz Marek nas wyprzedza to znów zrównujemy się autami to ja na przedzie, Staszek naciągną chustkę na twarzy wygląda niesamowicie bojowo, Marek w swoim kultowym kapeluszu zarośnięty z brodą, ogorzały od słońca i wiatru wygląda wręcz magicznie jak czerstwy traper z westernów jak zdobywca pionier naszej wyprawy, a flagi biało czerwone furgoczą przyczepione do naszych samochodów dodają nam charakteru jestem dumny naprawdę odpoczywam i cieszę się każdą chwilą spędzoną z moimi synami z moim przyjacielem...
Kilometry mijają nam pod kołami bardzo kiepskich dróg, co jakiś czas zbliżamy się do granicy z Naddniestrzem świadczą o tym patrole żołnierzy uzbrojonych po zęby w pewnych momentach droga zwęża się do szerokości ścieżki wjeżdżamy w wąwozy przekraczamy strumyki rzeczki Marek jest szczęśliwy mi momentami skóra cierpnie na plecach i ogarnia mnie nie pokój, bo naprawdę nie wiem gdzie jestem chłopcy lekceważą sytuację są jak zwykle beztroscy z Jaroszem, który im wtóruje zresztą sam już nie wiem, kto komu, wychodzi na to, że tylko we mnie pozostała resztka rozsądku i instynktu samozachowawczego, i stało się naprawdę nie wiem gdzie jechać tam gdzie kompas wskazuje kierunek, w którym powinniśmy się udać nie ma drogi tylko przepaść a na dole widać wielkie ciężarówki wielkości pudełka zapałek oni szczęśliwi ja pełen obaw. Spotkany w polu ukraiński furman z koniem wielkości dużego psa i malutkim wozem, na,którym mieszczą się ledwo dwa worki... ale co ważniejsze kumaty i chętny do pomocy wie jak mamy jechać do wsi, która już zlokalizowałem na mapie.... Po jeszcze paru przygodach z lotem w powietrzu włącznie i kontrolą milicji, dotarliśmy do sennego miasteczka o nazwie Kodyma. Niby trzy ulice na krzyż a błądzimy, nie umiem wyjechać dwa razy objeżdżam ryneczek a drogi na Jampol po prostu nie ma, ani znaku jakiego kol wiek kierunkowskazu nic jedziemy na azymut kierunek północny zachód.
Mijamy wioski, których nie ma na mapie małe chutory osady po kilka chałup,krajobraz zmienia się z każdym przejechanym kilometrem. Do niedawna po prawej stronie towarzyszyło nam pasmo nie wysokich gór, za którymi kryła się kraina mołdawska teraz przemierzamy lasy i niesamowite kaniony jakby wielkie rozpadliska skalne tworzące przełomy rzek, urwiska, pionowe granie wysokie a raczej powinienem napisać głębokie na kilkadziesiąt metrów, bo akurat jesteśmy nad nimi by po chwili znaleźć się u podnóża skalnej ściany... jak droga prowadzi tak jedziemy, która nieraz zwęża się do szerokości naszych aut to znów wije się pod górę białą tasiemką szutru, zadziwiający jest ten kolor podłoża wśród zielonych łąk kontrastuje jakby bezładnie rzucony na trawnik sznurek lub nitka makaronu na szpinaku.
I nagle stało się coś, czego nigdy wcześniej nie przeżyłem nie widziałem z daleka dostrzegłem chmury ot takie tam zachmurzenie niby nic a po chwili temperatura spadła o ponad 20 stopni z 38 na 16 i zaczął kropić deszcz, który niebawem przeszedł w solidną ulewę, która oprowadziła nas do samego Kamieńca Podolskiego, czyli 200km.
Zmiana pogody była tak zaskakująca jak byśmy minęli niewidzialną barierę, ciężką kotarę jak dwa światy suchy i gorący - zimny i mokry coś niesamowitego, potwierdziło to tylko niesamowitość tego kraju jego kontrastów jak się okazało także pogodowych.
W strugach deszczu zmęczeni dotarliśmy do Kamieńca i klasztoru Piotra i Pawła, Siostry Urszulanki przyjęły nas bardzo serdecznie z uśmiechem i nie skrywaną sympatią zakwaterowały w starym domu pielgrzyma, przypominając ze bramę główną zamykają o godzinie 23. Z rozpakowaniem i rozlokowanie nie mieliśmy problemu pokoik był bardzo przytulny a łóżka wygodne. Łazienkę z prysznicami i ciepłą wodą, kuchnię z bardzo obszerna jadalnią mieliśmy do dyspozycji. Tu odpoczniemy kilka dni i zregenerujemy nasze siły. Jesteśmy w sercu Podola w niesamowitym miejscu magicznym, to tu o mury twierdzy Chocimskiej, Kamienieckiej nie raz rozbijała się potęga turecka, to tu zaczynała się chrześcijańska Europa. A sama ta ziemia przesiąknięta jest polskością, dziesiątki tu polskich zamków, twierdz, bastionów a raczej powinienem napisać ruin. Nie sposób ich wszystkich zwiedzić ruiny w Kudryńcach przyciągają pięknym krajobrazem urzekają niesamowitym położeniem i wprost bajkowymi widokami, Ziemno-murowana twierdza Okopy położona pomiędzy Dniestrem i Zbruczem, przed II wojną światową stanowiła granicę trzech państw a wcześniej w XVII wieku ważny bastion obrony granic Rzeczpospolitej, piękny zatopiony w czerwonych skałach pałac magnacki Czerwonogród z najwyższym na Podolu wodospadem (ponad 16 metrów wysokości). Tych zamków twierdz czy jak tu nazwanych fortecami na Podolu Wołyniu Zakarpaciu jest bez liku kiedyś stanowiły często jedyny punkt obrony naszych granic... następną wyprawę poświęcę właśnie nim postaram się tak ułożyć przyszłoroczną trasę by jak najwięcej ich zobaczyć poznać ich historię, ale to za rok...
Podole... to kraina, która kryje w sobie wiele tajemnic, zaskakuje zmianami krajobrazów czaruje wyobraźnię,pięknem przyrody; ogromnych rzek i małych strumieni, kanionów, przełomów, rozpadlisk, gór, wzniesień,skał, grot i pieczar płaskowyżów gdzie sama natura dokonała cudów tworzenia , przepiękne krajobrazy ciągną się kilometrami urzekają i zapierają dech w piersiach cieszą oczy i pozostają w pamięci na zawsze. Postanowiliśmy zwiedzić jedną z jaskiń największa znajduje się w miejscowości Krzywcze, z dotarciem do samej miejscowości nie ma problemu można dojechać drogą z Okopów na Mielnice Podolska ale z odnalezieniem samej pieczary mamy pewne problemy... w końcu docieramy, trzeba użyć dużej wyobraźni aby nazwać to po czym jedziemy drogą, ale Marek jest w pełni usatysfakcjonowany im więcej błota i dziur tym lepiej... nigdy tego nie zrozumiem... i tu niespodzianka wejście do groty zamknięte kratą... czekamy po chwili obok nas zbiera się grupka turystów z Rosji, Ukrainy, Węgier około 10 osób nagle otwiera się krata i pani przewodniczka zaprasza do zwiedzania (Marek płaci za bilety... uparł się) Wchodzimy w środek góry najpierw długi wąski korytarz ciągnie się około półtorej kilometra temperatura spadła do dziesięciu stopni i jest stała przez cały rok natomiast wilgotność przekracza 95%, w grocie jest także całkowity brak chorobotwórczych mikroorganizmów spowodowała to podwyższona jonizacja powietrza. Wąskość korytarza i jego długość robi dość specyficzne wrażenie, docieramy do dużej groty i tu po zapaleniu większego światła odkrywamy czemu pieczara nosi nazwę kryształowej, ściany mienią się błyszczą świecą jak by ktoś podświetlił je od wewnątrz od środka są jak ze szkła przeźroczyste miejscami złote to znów srebrne utkane pasmami ciemnych smug , kluczymy dziesiątkami korytarzy zaułków sztolni... to znów podchodzimy pod górę nieprawdopodobne uczucie... a kamienie występy skalne poprzybierały albo raczej przybrały dziwne kształty.... orła, węża, żółwia to znów głowy tura twarzy kobiety... syreny wyobraźnia płata coraz większe figle naprawdę szokujące przeżycie..... po dwóch godzinach opuszczamy górę,podobno długość korytarzy w tym miejscu w tej górze liczy ponad czterdzieści kilometrów, a wszystko to znajdowało się przed milionami lat na dnie morza Sarmackiego to na jego dnie utworzyła się gruba warstwa pokładów gipsowych później na nich zaległy wapienie piaskowce i glina, z czasem wypiętrzenie gór Karpackich spowodowało że morze cofnęło się i w tych gipsach utworzyły się pęknięcia, szczeliny. Przez wiele tysięcy lat płynąca woda wymywała a gipsie labirynty podziemne, a około 10 tysięcy lat temu woda ustąpiła pozostawiając bajeczne korytarze, ludzie te miejsca zaczęli zasiedlać jeszcze w okresie kamienia łupanego, później część tych jaskiń służyła miejscowym mieszkańcom, jako schron, schronienie podczas najazdów tureckich i tatarskich. Po wyjściu zaskoczenie.... leje jakby niebo się na nas uparło do samochodów docieramy mokrzy i troszkę zmęczeni, nie to inne uczucie zniechęceni do klasztoru mamy około 100 km mieliśmy jeszcze zwiedzić kilka miejscowości, ale ta pogoda... w końcu decyzja kierujemy się na Skałę Podolską potem na Kamieniec....
Do klasztoru docieramy już po ciemku... teraz kolacja i chciałbym powiedzieć, że idziemy spać, ale gdzie tam moi współtowarzyszom po zjedzeniu posiłku, wstąpiła nowa energia jakby ktoś im dodał do żarła adrenaliny, do godziny 23 siedzimy przy piwku i kielichu w Polskim Ratuszu na Polskim Rynku, bo tak nazywa się to miejsce, urocza knajpka znalazła miejsce, ulokowała się w dawnym polskim ratuszu miejskim ciekawy mariaż.
O Kamieńcu można opowiadać godzinami, pierwsze wzmianki o osadnictwie na tym terenie pochodzą już z II wieku p. n. e. Epoki kultury Trypoliskiej. Cesarstwo rzymskie umieściło to miejsce na swoich mapach, pisał o nim Ptolomeusz w swoich zapiskach, jako o ważnym szlaku handlowym pod nazwą Prtridava tyle bardzo zamierzchła historia prawie legenda mit, stare miasto w obecnym kształcie zostało założone w 1060 roku a mówią o tym kroniki armeńskie, jako część Rusi halicko-włodzimierskiej i był bardzo ważnym punktem obronnym na szlaku z Krymu w stronę Lwowa i dalej Krakowa a na południe na Wołoszczyznę. Ścierały się tu wpływy wielu kultur litewskiej polskiej węgierskiej na stałe a może inaczej w 1352 roku Kamieniec Podolski zdobył Kazimierz Wielki i wyzwolił z pod panowania Tatarów całe Podole oddając je w lenno Książętom Litewskim Koriatowiczom wtedy właśnie został wytyczony rynek polski o boku 140m i to on istnieje do dziś wraz z ratuszem polskim (w którym teraz biesiadujemy), w 1394 roku Kamieniec Podolski zajął Wielki Książę Litewski Witold czyniąc z niego stolicę Podola. A od 1434 roku całe Podole wraz z Kamieńcem zostało przyłączone do Korony i trwało w niej do 1793 roku by już nigdy więcej nie powrócić w granice Rzeczpospolitej. Piękne to miasto z Twierdzą, Starym Zamkiem, Nowym Zamkiem, starówką, kościołami, klasztorami, katedrą, bazyliką, cerkwią,starymi kamienicami, ruinami prochowni, fortami otoczone kanionem wysokości kilkudziesięciu metrów i w dole płynącą rzeką Smotrycz. Już trzeci raz jestem w Kamieńcu i za każdym razem to miasto mnie urzeka swą historią niebywałym położeniem i polskością tych ziem.
Po dwóch dniach spędzonych w klasztorze u gościnnych Urszulanek odespaniu trudów poprzednich nocy wypoczęci wracamy w stronę granicy z Polska do przejechania pozostało nam ponad 1500 km a w planie mamy jeszcze zwiedzić Stanisławów, teraz nazywany przez Ukraińców Iwano-Frankowsk. Droga przebiegała bez problemów a i gazik Marka spisywał się coraz dzielniej przestał się psuć a i nawet drobne awarie jak brak świateł drogowych kierunkowskazów czy działających wskaźników deski rozdzielczej po poważniejsze chroniczny ubytek wody z chłodnicy po brak oleju w silniku... przestały nas prześladować i autko sunęło dzielnie po wyboistych drogach już nie Podola, ale Zakarpacia. Przekraczając Dniestr wysokim mostem na ogromnych filarach zwróciła moją uwagę woda a raczej jej kolor był rdzawo brązowy prawie pomarańczowy i było jej zbyt wiele, dołem korytem płynęła szeroka na kilometr struga brązowej bryi niczym nie przypominająca tej czystej wody, w której kilka dni temu tak ochoczo braliśmy kąpiel chłodząc nasze rozgrzane ciała. Zbliżała się powódź nie wiedzieliśmy jeszcze o tym, byliśmy nie świadomi tego, co za trzy dni się stanie na Ukrainie i że powódź doprowadzi do śmierci kilkadziesiąt osób a nas mogła w każdej chwili odciąć od kraju i znacznie opóźnić powrót do domu i realnie zagrozić naszemu nawet życiu... nieświadomość czasem jest darem...
Już dojeżdżając do rogatek miasta przywitały nas korki i ogromny ruch, tłok na ulicach witryny reklam i jak w innych ukraińskich aglomeracjach brak kierunkowskazów, tablic miejscowości... ale jakieś inne było to miasto bardziej kolorowe, czyste, odnowione, przejrzyste na rogatkach supermarkety (pierwsze widziane na Ukrainie) w centrum deptaki witryny sklepowe ozdobione rozreklamowane neony na każdym kroku bankomaty wszech obecne kramarki z kwasem chlebowym, pirożkami, obwarzankami stragany z owocami z całego świata, kioski z prasą a nawet centrum informacji turystycznej z niezłą ilością map Ukrainy... tylko ceny jakby wyższe i atmosfera inna ludzie jakby weselsi, więcej młodzieży, niby już Europa, ale jeszcze czegoś brakuje takie swoiste rozdwojenie jaźni. Robimy zakupy i dalej w drogę w stronę granicy pogoda coraz ładniejsza jest ciepło, ale nie gorąco Marek nie omieszkał rozebrać samochodu i położyć szyby. Nie zwróciłem uwagi też na zakupy, jakie poczynił Marek, ale o tym za chwilę, nawet nie zauważyliśmy, że dzień się powoli kończy i już czas poszukać miejsca na nocleg, z każda minutą upływającego dnia psuje się pogoda niebo jakby obniżyło się nad nami i ołowiane chmury doszczętnie je przykryły, no nieźle żegna nas Ukraina... to już ostatni nocleg naszej wyprawy przed domem. Miejsce na obóz znalazłem cudowne nad samym strumieniem, dopływem Dniestru, trawka przystrzyżona przez krowy zejście do rzeki łagodne pomimo wysokich brzegów,woda czyściutka bardzo bystro płynąca. Moi synowie po mimo ulewnego deszczu postanowili zażyć kąpieli jeszcze przed rozbiciem namiotów, to znaczy namiot sam rozbiłem... a oni mieli niezłą frajdę kąpiąc się w zadziwiająco prędkim strumieniu rzeki. W tym wszystkim nasz przyjaciel Marek postanowił zrobić nam ostatnią kolację, mianowicie kurczaka w cebulce z grilla, z nieba leje deszcz, ale co za koszmar wylewa się z czarnych obłoków, stalowych chmur, masakra, węgiel mokry podpałka też wszystko mokre pojemnik pod rusztem wypełnia się wodą zalewając palenisko... ale to nic ma być barbekiu i będzie, od czego kanister z ropą, super będzie kurczak rajdowy i był podobno nawet dobry... nie wiem... ja nie jadłem...
Całą noc deszcz nie ustawał lał ze zmiennym natężeniem nad ranem na chwilkę przestał dając nadzieję lepszej pogody, to była tylko nadzieja szczęściem zdążyliśmy w miarę sprawnie zwinąć obóz popakować mokry sprzęt i zjeść śniadanie, ruszaliśmy już w strugach deszczu i tak ulewa do samej granicy. Przekraczaliśmy ją w Kołbaskowie małe przejście dla samochodów osobowych, od strony Ukraińskiej poszło bardzo sprawnie i szybko natomiast Polskiej nie uniknęliśmy czekania i to sporego około cztery godzin potem sprawdzenie aut przez celników i już w Polsce po dwóch tygodniach włóczęgi po Ukrainie jesteśmy w kraju... nie lubię tego słowa, ale jest fajnie... Do leśniczówki jechaliśmy przez Limanową, Suchą Beskidzką i Tychy... spokojnie i tylko przed samym domem, na przed ostatnim skrzyżowaniu po przejechaniu czterech i pół tysiąca kilometrów o mały figiel miałbym wypadek i to z mojej winy, ale i tym razem się udało i szczęśliwie dotarliśmy do leśniczówki... II wyprawa Kulczyna Team zakończona szczęśliwi witamy się z Urszulką, końmi, psami jesteśmy w domu 22 lipca 2008, godzina 21:00.