Fortece Zachodniej Ukrainy - rok 2009
Właściwie ta wyprawa była zaplanowana już od samego początku - od kiedy postanowiłem zwiedzić ten kraj, poznać go i właściwie nie wiem dlaczego nie zacząłem od zamków... przecież one najdobitniej świadczą o polskości tych ziem, o ich dawnej potędze, świetności tej wspaniałej krainy jaką jest Ukraina.
Może chciałem lepiej poznać ten kraj, naród zrozumieć ich odrębność a jednocześnie nasze pobratymstwo to co kiedyś łączyło nasze narody i to co doprowadziło do tak wielkiej nienawiści pomiędzy nami. Poznawałem coraz lepiej historię tych ziem i tego narodu, książki które czytałem tylko jeszcze bardziej rozpalały moja wyobraźnię, poznawałem ludzi, którzy panowali i władali tymi ziemiami, na których żyli, o które walczyli za które przelewali krew. O potęgach wielkich rodów Potockich, Koniecpolskich, Daniłowiczów, Wiśniowieckich, Żółkiewskich, Sobieskich i wielu innych, a także tych zwyczajny prostych chłopów, mieszczan, czy w końcu prawie mitycznych kozaków i tatarów.
Zastanawiałem się, starałem zrozumieć dlaczego te ziemie były tak istotne co czyniło ich wielkość, ważność czemu ta ziemia ukraińska pochłonęła tyle istnień ludzkich tyle krwi wielu narodów w nią się wlało, co czyniło z niej tak ważny strategiczny cel wielu krajów, ba, religii to przez nią przechodziła granica chrześcijaństwa i muzułmanizmu to tu była granica chrześcijańskiej europy czyli tej nowoczesnej prawej strzegącej swej kultury, religii, a w początkach XX wieku tu został powstrzymany komunizm państwa sowieckiego zagrażający całej ludzkości naszego kontynentu.
I to wszystko z punktu widzenia człowieka, który ma szczęście żyć w XXI wieku, który nie doznał nigdy okrucieństwa wojny, gdzie Europa bodajże pierwszy raz w swojej historii staje się jednością, gdzie w pokoju obok siebie żyją narody, które jeszcze kilkadziesiąt lat temu toczyły krwawe wyniszczające boje, gdzie demokracja i prawa człowieka stanowią szczyt wartości, nie ma granic miedzy narodami jest jedna waluta a ludzie żyją w pokoju, marzenie moich przodków poetów wieszczów... naprawdę wspaniałe czasy, i tylko jedno w głowie męczy nie daje spokoju jak pojąć to co było, ktoś mądry powiedział:" trzeba poznać pamiętać, ale przede wszystkim wybaczyć i zrozumieć" No i staram się poznać ten kraj naród i ciągnę za sobą synów... ale tym razem także moich przyjaciół Marka Jarosza, który z nami już nie jeden kilometr przejechał, dołączyła... tak nikt inny tylko jego żona Jadzia, zaprzyjaźnione od wielu lat małżeństwo Kopciów Ania nauczycielka matematyki ostoja spokoju i wspaniały neutralizator wielu spięć, ale o tym później, jej mąż a mój przyjaciel Tomasz niedoszły leśnik o bardzo ugruntowanych poglądach żeby nie powiedzieć radykalnych ale człowiek dusza świetny organizator i doświadczony rajdowiec, kolejnymi członkami naszego zespołu w ostatniej chwili zostali; prezes Jarosław i ksiądz Rafał, dość ekscentryczny zespół, Jarosław spokojny opanowany umiejący trzymać nerwy na wodzy do ostatniej chwili, świetny kierowca z dużym doświadczeniem terenowym, którego tylko czasem jego stoicki spokój przerywała nagromadzona adrenalina dająca się wypuścić tylko w jeden sposób... (wrócę do tego jeszcze). Został jeszcze jeden uczestnik i tak naprawdę to od niego powinienem zacząć, Rafał ksiądz katolicki, fotograf, obserwator o dużej wyrozumiałości, dorównującej tylko jego wadze, a postury jest słusznej ten nasz kapelan podróży, którym zresztą natychmiast się stał.
Naklejki wyprawy przyklejane na samochody rozdałem kilka dni wcześniej, o ubezpieczenia postarałem się u mojego sąsiada... Samochód spakowany! do tej pory, poprzednie wyprawy odbyliśmy z synami naszą małą i troszkę wysłużoną Suzuki SJ413 teraz zastąpiła ją piękna czerwona Toyota Land Cruise BJ42 z 1983 roku. Gruntownego przeglądu i niezbędnych napraw dokonał mechanik mistrz aut terenowych Rajmund, już miałem pewne obawy co do terminu, wyjazdu ponieważ niezbędna była wymiana niektórych elementów reduktora, a niestety o części do auta prawie 30 letniego niezmiernie trudno. Na szczęście wszystko skończyło się tylko na obawach... auto było gotowe na czas. Na dachu naszego pojazdu zamontowałem namiot... dwie osoby zmieszczą się bardzo wygodnie a jedna jakoś się upcha w kabinie spanie mieliśmy mniej więcej rozplanowane.
Pierwszy do leśniczówki przyjechał Tomek z Anią, na państwo Jarosz chwilkę musieliśmy zaczekać, zresztą nikogo to nie dziwiło, 15 minut spóźnieni wyjeżdżamy w trasę, Prezes ma nas dogonić w trasie i dołączyć do zespołu po drodze do granicy, którą przekraczamy w Korczowej, wszystkie auta mamy wyposażone w radia CB także z porozumieniem się między nami nie ma problemów... ale może teraz kilka słów o naszych pojazdach bo tak naprawdę jest o czym pisać. Marek z Jadzią jadą GAZem z 1959 roku samochód wygląda jak nowy świeżo pomalowany odświeżony lakier a jak jest sprawny technicznie to okaże się niebawem w trasie, drugie auto to także GAZ z silnikiem mercedesa pomalowany w maskujące barwy wygląda bardzo bojowo (to najwyższe auto naszej wyprawy jeśli chodzi o zawieszenie) z trójpunktowymi pasami i siedzeniami kubełkowymi, trzeci uczestnik... Land Rower Defender standardowy jeśli chodzi o silnik z nieznacznie podniesionym zawieszeniem ale z przodu ma skarb wyciągarkę elektryczną... nieraz będzie ratowała nas (pisząc nas mam przede wszystkim siebie na myśli) z opresji.
Przed Balicami na bramkach jesteśmy już wszyscy razem, przybieramy przezwiska aby łatwiej nam było się porozumieć przez radio CB ja mam ksywkę"Ułan" Tomek"Ojciec" Marek"Bobik" tak już zostało z poprzedniej wyprawy a Jarosław nie inną tylko"Prezes" i tak z naszymi pseudonimami ruszamy w trasę. W Rzeszowie na chwilkę odbijam z kolumny, chcę spotkać się z dziewczyną Agnieszką, której kiedyś pomogłem wyjść cało z wypadku samochodowego, po pół godzinie dobijam do kolumny naszych aut. Po wymianie pieniędzy w przydrożnym kantorze jesteśmy na granicy... i czekamy, ślimaczy się ta kolejka niemiłosiernie po 2 godzinach dojeżdżamy do przejścia ja na czole, drobny upominek celniczce (dobrze, że Paweł zabrał te czekoladki od dziewcząt z Leboszowic) były pod ręką trufle, jak to mówią Ukraińcy suwenir jeszcze parę pieczątek... i już Ukraina.
Tym razem Lwów omijamy obwodnicą nie wjeżdżając do miasta kierujemy się na Żółkiew miasto założone przez Stanisława Żółkiewskiego; Hetmana Wielkiego Koronnego, w 1603 roku, uzyskał dla niego przywilej królewski lokujący je na prawie magdeburskim rozbudował wieś Winniki. Hetman Wielki pochodził z bardzo starego szlacheckiego rodu pieczętującego sie herbem Lubicz był człowiekiem wszechstronnie wykształconym łączył w sobie zalety świetnego stratega wspaniałego wodza z człowiekiem o szerokich horyzontach intelektualnych, w centrum miasta ufundował wspaniała kolegiatę pod wezwaniem Królowej Niebios rozbudował miasto, które niebawem stało się ważnym ośrodkiem na ziemi Wołyńskiej. Stanisław Żółkiewski był jedynym wodzem w dziejach Europy, który rozgromił Moskali pod Kłuszynem w 1610 roku, zajął Moskwę podbił Rosję, i osadził Królewicza Władysława na moskiewskim tronie podporządkowując sobie ruskich bojarów, niestety w wieku siedemdziesięciu kilku lat poległ w bitwie a raczej po niej (wycofując się ze swoim wojskiem z pod Cecory) z rąk Turków. Jego ciało pozbawione głowy spoczywa po dziś dzień właśnie w ufundowanej kolegiacie. Do miasta dotarliśmy w południe, małe senne miasteczko pozbawione ruchu samochodowego, puste zupełnie inne jak zatłoczony Lwów. Celem naszej wizyty była oczywiście opisana wcześniej kolegiata, zamek oraz koszary 6 pułku strzelców konnych, i tu spotkało nas rozczarowanie owszem kościół stoi jest czynny posługują w nim polscy księża... ale zamknięty, idziemy na plebanie i jest ksiądz Polak gruby i mały wygląda jak tocząca się kula tłuszczu jest bardzo nie sympatyczny wręcz niegrzeczny pomimo że mamy ze sobą księdza i bardzo prosimy nie chce nas wpuścić do kościoła nie chce otworzyć drzwi nie możemy zobaczyć grobów Żółkiewskich Sobieskich, nie zobaczymy czy prawdę mówi legenda o tym że jak posadzono małego Jana Sobieskiego na grobie dziadka to w tym momencie pękła płyta przepowiadając wielkość przyszłego króla Polski pogromcy Turków spod Chocimia i Wiednia. Za to na zamek nas wpuszczono za kilka hrywien możemy do woli oglądać ledwo co sklejoną ruinę niegdyś pięknej rezydencji, podobno odnawianej ale w bardzo rozpaczliwym stylu bez pomysłu, klejenie ścian cieknących dachów, można powiedzieć nic nowego ukraińska robota. Stróż pilnujący tej sterty gruzu wskazał nam kierunek w, którym powinny znajdować się koszary strzelców obeszliśmy całe miasto i nie wiem czy widzieliśmy koszary, o dziwo z żadnym przechodniem nie mogliśmy się dogadać czas uciekał, a plany dzisiejszego dnia były ambitne, zresztą tak naprawdę to koszary interesowały tylko mnie. Po wypiciu szklanki kwasu chlebowego i co niektórzy piwka, w drogę. Powoli zmęczenie zaczynało wkradać się w zespół zresztą nie ukrywam sam byłem nielicho padnięty cała noc w podróży do granicy potem przejście i Żółkiew, zaczynamy rozglądać się za miejscem na biwak i obozowisko, po niekrótkim czasie znajdujemy rozlewisko Bugu ale nie ma miejsca na rozbicie obozu, w końcu decyzja zapada że nocujemy w pobliżu cerkwi miejsce śliczne wygodne aczkolwiek bez wody, to znaczy studnia jest nie opodal w opuszczonym gospodarstwie nam na myśli jezioro rzekę, i to już zawsze będzie stanowić problem w zespole, tak właśnie obozowisko, jak jednemu będzie odpowiadać drugi będzie grymasił, i tak do samego końca z małymi wyjątkami ale o tym po kolei. Tym razem drobny grymas, jesteśmy wszyscy zbyt zmęczeni by marudzić, bardzo sprawnie rozbijamy obóz tylko Prezes, przestawiał i ustawiał auto przez kilkanaście minut, ale Ojciec mówił, że to i tak mistrzostwo świata w jego wykonaniu i poszło bardzo sprawnie obywając się bez waserwagi. W trakcie kolacji podjechał do nas samochód w którym siedział Pop prawosławny, miał pretensję, że na ziemi cerkiewnej rozbijamy obóz, był zły ale w trakcie rozmowy łagodniał, i pozwolił nam pozostać na noc.
Pobudka była wcześnie, msza święta, śniadanie, humory dopisują pogoda świetna, rozdałem koszulki rajdowe w tym roku zielone, ruszamy, następnym celem był zamek w Olesku miejsce urodzin Króla Polskiego Jana III Sobieskiego. Postanawiamy zjechać z głównych dróg i w miarę możliwości poruszać się drogami bocznymi nie utwardzonymi tak aby Ukrainę przejechać polami wsiami na przełaj, nasze auta do tego nadawały się świetnie, a umiejętności... zdobędę w czasie jazdy, i po chwili zassało mnie w wielkiej kałuży wody coś niesamowitego pierwsza woda pierwsza przeszkoda a ja siedzę i to na dobre, Bobik próbował mnie wyszarpać do tyłu bez efektu ani drgnę i dopiero wyciągarka Land Rovera pomogła mnie odkleić, doświadczę jeszcze nie raz koszmaru jazdy na szpicy, za pierwszego i ksywka moja ewoluuje do przezwiska GPS.
Do samego Oleska dojeżdżamy bez przeszkód, po nie wpuszczeniu nas do kolegiaty w Żółkwi, kolejne zdziwienie zamek zamknięty! akurat w tym dniu zamknięty! no teraz to już mi ręce na dobre opadły, namiastką pozostało spotkanie pani przewodnik i długa rozmowa na podzamczu, ale miejsce rzeczywiście piękne zamek usytuowany na wzgórzu otoczony wiekowym parkiem sprawia wrażenie ostańca pomiędzy morzem traw z oddali wygląda imponująco, trzeba się z tym pogodzić...nic na to nie poradzę trudno może jeszcze kiedyś przyjdzie okazja by zwiedzić to jedno z ulubionych miejsc naszego króla, podobno jest w nim stół, na którym przyszedł na świat Jan Sobieski...
Teraz Podhorce kilka kilometrów w bok od głównej drogi na wysokiej górze widać z daleka dwie wierze pięknego ongiś pałacu, którego właścicielami kolejno byli Podhoreccy, Koniecpolscy, Sobiescy, by doprowadzić do jego niedawnej jeszcze świetności Rzewuscy. Piękny pałac podobny do naszego pszczyńskiego ale od niego znacznie większy okazalszy bogatszy, tylko bryłą go przypomina, szeroka aleja obsadzona grabami prowadzi do pięknej Bazyliki, obchodzimy w koło obiekt bo oczywiście zamknięty z powodu remontu ale w środku i tak nie ma czego zwiedzać wszystko zniszczone kompletna ruina, a w latach 70 właśnie w nim Hoffman kręcił Potop a owy pałac zastępował litewskie Kiejdany księcia Janusza Radziwiłła.
Kierujemy się w stronę Krzemieńca, Wiśniowca miejsca urodzin księcia Jeremiego Wiśniowieckiego, i w pewnym momencie skuszony dogaduszkami przez radio skręcam w boczną drogę w pola no nic kierunek wskazany przez kompas zachowany wiec można i tak, pierwszy raz włączamy przedni napęd i reduktor droga gliniasta ostro pod górę z rowem pośrodku zrobionym przez rwącą wodę powoduje ze auto nie ma dobrej przyczepności i co rusz zawisa na dwóch kołach tracąc kontakt z podłożem, jak się później dowiedziałem były to niezłe trawersy i sprawdzenie jak zachowują się nasze auta na wykrzyżach, a to że o mały włos nie położyłbym mojej Toyoty na boku, budziło nie skrywany dowcip u moich kompanów podróży i docinki o jakimś chrzcie zaliczeniu"boka" coś w tym rodzaju, w końcu przebywałem w gronie doświadczonych offroudowców a ja może nie laik terenu ale z pewnością nie pasjonat tego typu terenowych przygód, och gdybym ja wtedy wiedział że to nawet nie preludium późniejszych przygód... Po zdobyciu wzniesienia wjeżdżamy do lasu ale nie drogą tylko szlakiem zrywkowym, który z każdym metrem się zawęża by w końcu zniknąć w wysokich trawach, no tak stoimy w lesie bukowym pięknym starodrzewiu, ale co robić dalej gdzie jechać Ojciec wisi na jakimś pniaku wywały drzew tarasują przejazd, drogi powrotnej nie ma. Tylko Bobik nie traci animuszu i zapału, wtóruje mu Prezes... i znaleźli przesmyk, przy dobrej woli naszych aut można przejechać, ściągnąłem Ojca z pniaka i ruszam śladem Prezesa, trawa przerasta moją Toyotę, jadę tropem wyłożonej trzciny prowadzony przez Bobika, nadzieja rośnie w moich piersiach tym bardziej że do drogi szutrowej pozostało 50... 40... 30... metrów już widzę się na drodze i bach! wpadam a raczej zawisam na podwoziu czterema kołami w powietrzu... już drugi raz Prezes odpala swoją wyciągarkę i ratuje mnie z opresji, jeszcze kwadrans i cała nasza czwórka aut i dziewiątka rajdowców stoi na bitej drodze, dziurawej ale utwardzonej, dylemat w którą stronę jechać rozwiał kompas mojego GPS, tym razem Prezes pierwszy zanim Ojciec, Bobik... ja na końcu przemierzamy las, jakieś bagna, rozlewiska, opary oczary wodne. Wyjeżdżamy na rozległą polanę pośrodku lasu obszar kilkudziesięciu hektarów zupełnie pusty nie zagospodarowany za nim mały polski cmentarzyk z białymi figurkami, krzyżami, na nagrobkach polskie nazwiska, rodzin Kobylańskich, Pieniackich, Szmicielskich, Biniewiczów i wielu innych, zastanawia nas co taki cmentarz robi w lesie, daty na nagrobkach kończą się na roku 1938. Tajemnica niebawem rozwiała się sama byliśmy w miejscu wielkiej tragedii... mordu polskich rodzin dokonanej przez Ukraińców, zagłady całej wsi około 1500 osób w jedną noc, straszną zimową noc 28 lutego 1944 roku. Wieś Huta Pieniacka przestała istnieć została spalona, tylko jakieś ruiny, stary krzyż na roztaju dróg fragmenty, prawie nie widoczne zarysy dróg mówią o tym że kiedyś żyli tu ludzie... był kościół, karczma, kowal, młyn i piekarnia gdzieniegdzie pozostały fundamenty domostw żal i ból ściska serce, stajemy pod pomnikiem- krzyżem postawionym w 2005 roku przez Rząd Polski zostawiamy małą biało czerwoną flagę chwila zadumy, modlitwy, smutku. Ja myślę o bezsensowności tej śmierci tego bólu tej tragedii narodu, który żył pracował współistniał wraz z Ukraińskim i poniósł tak wielką krzywdę z rąk sąsiadów znajomych a czasem bliskich ludzi... co powodowało tą nienawiść ten straszny czyn, którego żadne słowa nie wytłumaczą i nic nie ukoi bólu po stracie tak wielu niewinnych i bezbronnych mieszkańców tych polskich ziem...
Po piętnastu minutach jazdy docieramy do chutoru osady, ale biedna to wieś brudna i zapyziała typowa na Wołyniu w przydrożnym sklepiku robimy podstawowe zakupy zresztą poza chlebem serem i wódką nic w nim nie ma, no może jeszcze cukierki takie zwykłe landrynki i woda mineralna, to wszystko co nam potrzeba. Po południu jesteśmy w Załoścach są ogromne stawy w, które wlewa się rzeka Seret, szukamy miejsca na nocleg gdzieś na odludziu ale blisko wody by można było się umyć zmyć z siebie kurz i błoto pól i lasów Wołynia jakieś pięć kilometrów wcześniej minęliśmy niewidzialną granicę dwóch krain i jesteśmy już na Podolu a raczej jego północnej części. I znowu to samo nie wszystkim odpowiada miejsce obozu, ale co tam jedna noc i dalej w drogę po kąpieli w kanale dopływie Seretu, bo do jeziora nie sposób podejść, gdyż okala je szeroki rów uniemożliwiającym dojście, kolacja pierwszy dzisiaj ciepły posiłek, i pierwsza awaria Bobik złamał tylni prawy resor, każdy by się zmartwił może nawet załamał ale nie mój przyjaciel on jakby odczuwał ulgę że to tylko resor a nie coś poważniejszego w trzy godziny później pióro było wymienione a samochód sprawny.
Po porannej mszy i śniadaniu ruszamy dalej w drogę odwiedzimy Poczajów ważne dla prawosławia sanktuarium Maryjne porównywane z naszą Częstochową, legenda mówi że na szczycie góry objawiła się Matka Boska w słupie wielkiego ognia pozostawiając na skale odcisk swojej stopy z którego trysnęło źródło cudownej mającej moc uzdrawiania wody, potem Krzemieniec miasto urodzenia naszego wieszcza Juliusza Słowackiego i ulubione miejsce Królowej Polskiej, żony Zygmunta Starego Bony Stwosza, która na wzgórzach nazywanych Krzemienieckimi wybudowała swój okazały zamek... dziś tylko ruina z bardzo trudnym podejściem. Natomiast prawdziwym celem naszego dzisiejszego dnia jest Wiśniowiec rodzinne miasto Jeremiego Wiśniowieckiego pogromcy kozaków i Tatarów z pod Zbaraża i Konstantynowa ojca przyszłego króla Polski Korybuta Wiśniowieckiego. Oj nie dorównywał on Jeremiemu w strategii i wojskowości. Ten wszechstronnie wykształcony znający kilka języków młody książę nie odziedziczył cech przywódczych przodka, jego zapału zapalczywości w walce i heroizmu. Zapisał się w historii jako jeden ze słabszych monarchów jedyną rzeczą jaką można mu zawdzięczać to uniknięcie rozlewu bratniej krwi, co przy skłóconym ciągle zrywanym przez szlachtę sejmie, targającymi kraj od środka kłótniami możnowładców nie było proste. Krótkie panowanie było ciągłą walką z przeciwnościami, z upokorzeniami, tragicznym wyborem między dobrem Ojczyzny i godnością własną. Kluczymy wąskimi drogami, bardziej kierując się na wyczucie niż ufając kierunkowskazom, których i tak dojrzeć nie sposób, znowu kompas okazał się niezawodny, ale tereny piękne rozległe, kolorowe bezludne gdzie nagle asfaltowa droga zamienia się i błotnistą ścieżkę by po chwili na powrót stać się drogą, można się zatracić w tych skrajnościach. Pogoda piękną nastroje dopisują i niebawem jesteśmy w Wiśniowcu ale to nie jest miasto nawet nie miasteczko mała wioska z niby rynkiem jednym sklepem spożywczym i jakimś składem różnych przedmiotów ale jest rezydencja Wiśniowieckich otoczona murem, o dziwo odnowiona świeża farba lśni na ścianach pałacu oraz budynków przyległych czworaków folwarków stajni, ujeżdżalni. Jeden obiekt porządnie odnowiony tak myślę, jakież było moje zdziwienie gdy podeszliśmy bliżej i owszem farba świeża ale położona na zagrzybione ściany kruszący się tynk, już odpadający całymi płatami fatalna bezsensowna robota, typowo Ukraińska będę to często powtarzał bo na każdym kroku rzuca się w oczy bałaganiarstwo i nigdy nie dokończone budowy to tak jakby od razu ktoś budował ruinę, bardzo specyficzne. Kupujemy bilety i czekamy na przewodnika, otwiera dla nas pałac i znowu szok wyobrażałem sobie zabytkowe pomieszczenia a tu typowy blokhauz socrealistyczne wykończenie pomieszczeń jak w szkole, jakiejś bursie, internacie po zamkowych pomieszczeniach nic nie pozostało ani mebli ani wystroju, nawet nastrój minionych epok uleciał wraz z polskością tych ziem, na ścianach malowidła co kol wiek historyczne przedstawiające potęgę armii kozackiej jej bohaterstwo prawość patriotyzm w walkach z Polską wykonane w nieznanym stylu malarskim i tak kiczowate że trudno na nie patrzeć a co dopiero opisywać... Prawdziwe arcydzieła malarstwa jak Sobieski pod Wiedniem, pod Chocimiem, pod Parkanami czy Bitwa pod Kłuszynem, są obecnie zamknięte w kościele w Olesku nie dostępne dla zwiedzających.
Następnym obiektem dzisiejszej trasy jest Ostróg zamek siedziba rodu Ostrogskich ale musimy przejechać około stu kilometrów i tak jak poprzednio wybieramy bezdroża, coraz bardziej doceniam GPS, który dostałem od żony, na początku moi synowie dość sceptycznie podchodzili do tego urządzenia, że to już nie będzie tak jak kiedyś podróż w nieznane że będziemy jechać od punktu wieczorem wprowadzonego, wpisanego w pamięć procesora do punktu gdzie rozbijemy obóz... a tu zaskoczenie co prawda mapa Ukrainy nie posiada żadnych danych ale nasz komputerek ma dokładny kompas i możliwość wpisania współrzędnych a jak już mamy punkt i kierunek to droga też się znajdzie nawet przez pola łąki rzeki.Nasza wycieczka coraz bardziej nabierała charakteru wyprawy z małym niedoszacowaniem ilości odwiedzonych miejsc, bo jazda na przełaj okazywała się bardzo czasochłonna.
Zamek w Ostrogu od razu robi duże wrażenie zwłaszcza od strony wieży jest wysoki wkomponowany w wzniesienie, sprawia wrażenie niedostępnego trudnego do zdobycia i taki był, skonfiskowany dopiero po powstaniu styczniowym rodzinie Jabłonowskich przez Rosjan wrócił w granice Polski po wojnie w 1920 stając się miastem granicznym. Nasze auta zaparkowaliśmy pod wieżą i rozpoczęliśmy mozolne wspinaczkę w górę. Po kupieniu biletów zwiedzamy muzeum i tu zdziwienie z kolei odwrotne jak w poprzednich, zamek zachowany w prawie pierwotnym kształcie komnaty krużganki wystój wnętrz, wystawa sprzętu mebli, obrazów, rzeźb, nawet powozów, broni z każdym pokonanym piętrem jest coraz ciekawiej a widok z najwyższej wieży na okolicę jest pełen malowniczych krajobrazów z jednej strony patrzymy na Wołyń z drugiej od południa na Podole, chwila nostalgii zadumy i, do wozów dalej w drogę w stronę Starokonstantynowa przed laty nazywanego Konstantynowem. Opuszczamy Osróg miasto małe ciasne z niską zabudową, przy drodze stara drewniana cerkiew chyba opuszczona, może służy jako magazyn jak wiele sakralnych obiektów w tym kraju, niektóre z nich zostały odzyskane przez wiernych nawet te chrześcijańskie, katolickie a niektóre nadal pełnią rolę magazynów spichlerzy i co się jeszcze w głowach komunistów uroiło, te które były zbędne nie potrzebne zostały po prostu zburzone te które ocalały są w stanie opłakanym, wymagają remontu napraw, a przecież są to niejednokrotnie wspaniałe budowle historyczne zabytkowe, tutaj jakby wszyscy o tym zapomnieli, podnoszę wzrok na drogę i za zakrętem na samych rogatkach miasta stoi patrol milicji, obok zaparkowany oznakowany radiowóz, odruchowo sprawdzam prędkościomierz, jest dobrze nie mam nawet 50 km na godzinę, ale ci milicjanci są jacyś inni od wcześniej mijanych maja inne mundury nie niebieskie tylko piaskowe, jak kawa z mlekiem wyglądają jak żołnierze z Afganistanu czy Iraku. Nie zatrzymują mnie chyba ich zaskoczyłem dziwnym autem, przyglądają się z zaciekawieniem, takiego szczęścia nie miał Ojciec jadący za mną, chyba się otrzęśli z pierwszego wrażenia i jego samochód już zatrzymali, wyjeżdżam z miasteczka parkuję za mostkiem po chwili dojeżdża Prezes za nim Bobik, czekamy trwa to dłuższą chwilę, nie używam radia bo z doświadczenia poprzednich kontroli wiem że lubią się czepiać i wmawiać że na CB trzeba specjalne zezwolenie co zresztą jest nieprawdą. nareszcie jest widzę Ojca w lusterku, ale w radiu cisza, pytam czego się czepiali, cisza, zrównał się ze mną autami opowiada bardzo zirytowany, no no czepiali się najpierw tablicy rejestracyjnej umieszczonej na podszybiu, a jak to nic nie dało to brudnego auta zupełny absurd, ale to jest kraj absurdów i wszystko jest możliwe także to że Ojciec zapłacił 100 hrywien za nic za to że na niego padło, mogli przecież zatrzymać mnie, Prezesa, Bobika pech i tyle...
Zbliżając się do miasta z prawej strony widzimy ruiny zamku, ale zmęczenie wśród uczestników jest coraz większe zaczyna wkradać się rozdrażnienie spowodowane długą jazdą po wertepach i bezdrożach, ilość zwiedzonych już fortec, nieszczęsną kontrolą milicji i to że w Konstantynowie są tylko ruiny, czuję to znużenie, niby nikt nic nie mówi ale urwane zdania oraz ton odpowiedzi w radiu świadczy tylko o jednym, czas szukać miejsca na obozowisko. Z mapy wiedziałem że około dziesięciu kilometrów za miastem są jeziora jeszcze tylko je znaleźć odszukać przyjemnego dojścia do wody, z łagodnym zejściem, piaszczystym dnem, bezpiecznego miejsca, przyciętą trawką i bez pagórków z płaskim terenem bo jak rozbić namiot czy ustawić auta aby był poziom, z dala od ludzi najlepiej pod drzewami żeby był cień a i na stronę lepiej, w grupie są przecież panie, a i jeszcze by były patyki na ognisko, uff dużo tego jak tu sprostać tym wymaganiom, po chwili z dala widzimy taflę wody, pierwszy zjazd z drogi w boczną polną ścieżkę wiodącą w stronę jeziora i znowu to samo akwen okala kanał szerokości kilku metrów uniemożliwiające dojście do wody a co tu mówić o spełnieniu wszystkich warunków porządnego obozowiska, nic trudno szukamy dalej, napotkana babulinka pasąca krowy kieruje nas do wsi zapewniając o dobrym miejscu na rozbicie obozu ustawienie namiotów, pałatek jak tu się mówi. Prowadzę kolumnę przez wieś, budzimy wśród mieszkańców nie skrywaną ciekawość, tuż za domami pokazuje się rozległa polana z dostępem do wody z przyciętą przez krowy trawą i w miarę równym terenem, niestety to wszystkie warunki, ale na szukanie innego miejsca już nie ma specjalnie czasu bo za chwilę zapadnie zmrok a i głód coraz bardziej doskwiera chęć odpoczynku, kawa, kąpiel. Pomimo nie skrywanych grymasów części zespołu postanawiam założyć obozowisko.W chwilę po rozłożeniu biwaku poczęli przychodzić zaciekawieni mieszkańcy wsi, z zwykłą ciekawością, oglądnąć auta porozmawiać, jak to mówią"poznajomić" dowiedzieć się co tyle kilometrów od granicy robią tu Polacy, proponują świeże ryby na kolacje, wódkę, starają się być gościnni. Jeden z nich troszkę bardziej trzeźwy próbuje rozmawiać zna angielski troszkę polski, można powiedzieć światowiec wśród pozostałych, był w Anglii, Irlandii, Niemczech, Polsce wszędzie za pracą i wszędzie nie chcą Ukraińców, narzeka na biedę na beznadzieję życia w ich kraju brak przyszłości pyta o unię europejską jak my Polacy potrafiliśmy odnaleźć się w tym wszystkim, jak nam się żyje, trudno mu to wszystko wytłumaczyć nie dlatego że nie potrafię dlatego, że oni nie rozumieją podstawowych zasad, powiem szumnie demokracji, ich postrzeganie świata, ich styl życia jest zupełnie inny, tutaj władza to koneksje pieniądze znajomości, korupcja na każdym szczeblu od parkingowego poprzez policjanta celnika aż na same szczyty, i ten brak pomysłu na życie, taki swoisty marazm, który my doświadczaliśmy w latach 80 ale u nas, może powiem tak: była większa nadzieja chęć działania wiara w to że może być lepiej chciało się pracować budować, tworzyć swoją i dzieci przyszłość, tu jakby zastój brak chęci zupełna apatia i brak wiary w to że można coś zmienić i mam wrażenie że Ukraińcom brakuje umiejętności oni po prostu nie umieją pracować brak im estetyki, porządku, pracowitości, zapału, a może nawet piękna, niby mają bardzo duże poczucie własnej tożsamości, bycia wolnym samoistnym narodem a sami nie potrafią nic stworzyć zbudować pokierować własnym życiem losem, nie wiem czy wystarczy pokolenia aby zmienić mentalność tych ludzi.
Po kąpieli w jeziorze, niestety z mulistym dnem, i kolacji, wdrapałem się do namiotu na dachu mojego auta, Paweł już spał, z góry nasze obozowisko wyglądało bardzo schludnie, a widok na jezioro i zachodzące słońce po prostu urzekał swym pięknem kończącego się dnia, tylko Staszek długo wiercił się na materacu, sen przyszedł bardzo szybko, zasnąłem nad moim dziennikiem nie gasząc lampki.
Na poranną mszę Stasio nie wstał spał smacznie, dopiero zapach kawy i śniadania wyciągną go ze śpiwora. Po śniadaniu obowiązkowe mycie aut, tak bardziej dla własnej satysfakcji i ewentualnie wytrącenia jednego z argumentów milicji drogowej która w skrócie nazywa się DAJ niezłe prawda, zdaję sobie z tego sprawę że przecież nie kurz na karoserii był przyczyną wczorajszego ukarania Ojca tylko chęć wyłudzenia łapówki, po chwili auta błyszczą jak po lakierowaniu. Prezes sprawdza porządek na obozowisku ale worek ze śmieciami sprzedaje Ojcowi, będzie on niebawem powodem zgrzytu, ponieważ Prezes zawsze miga się jak piskorz od zajęcia się utylizacją odpadów i worek ze śmieciami podrzuca po kolei Bobikowi Ojcowi mnie... ale niebawem tą sprawę załatwi Ania najspokojniejszy uczestnik wyprawy zawsze opanowana rozsądna ważące i emocje i słowa... tylko raz widziałem jak nerwy zaczęły brać górę, po sześciu godzinnym oczekiwaniu na granicy nawet profesorski spokój nie wytrzyma ale o wszystkim w swoim czasie, teraz jako jedyna będzie miała odwagę i stanowczość zwrócenia uwagi ekipie Land Rovera o równym podziale obowiązków i tym że za sprzątanie śmieci odpowiadamy wszyscy po kolei, podziwiam ją za to naprawdę potrafi być wielka.
Po minięciu wsi od razu zjeżdżamy z głównej drogi, pogoda piękna niebo bezchmurne Marek już rano przekonał Jadzię że powinni rozebrać swojego Bobika i uczynić z niego kabriolet i to z położoną szyba przednią, ulubiony sposób jazdy tego weterana offroudu nie zawsze akceptowany przez Jadzię, ale tym razem bez ceregieli dała się przekonać, zresztą wyglądali pięknie, On w swoim cokolwiek zużytym kapeluszu( którego nie zapomina ubierać nawet do garnituru) z brodą, uśmiechnięty, pogodny z lekko ogorzałą od wiatru i słońca twarzą, Ona w pięknej zwiewnej żółtej sukience z równie pięknym kapeluszem z wielkim rozłożystym rondem pogodna z cudownym uśmiechem na twarzy, urzekający widok tych dwojga wspaniałych ludzi. Tak naprawdę to jedziemy w nieznane nigdy wcześniej nie byłem w tych stronach Ukrainy a już na pewno nie jeździłem bezdrożami, jedno czego byłem pewien to kierunku jazdy czyli na południowy zachód, Chciałem odwiedzić miejsce o którym czytałem w książce"Glosa do Trylogii", o którym krążyła rodzinna legenda. Otóż 26 lipca 1648 roku starły się dwie armie Polska pod wodzą Jeremiego Wiśniowieckiego licząca około 8 tysięcy oraz kozacką pod przywództwem Maksyma Krzywonosa, 60tysięczną.
Przewaga po stronie kozaków była miażdżąca ale i talent dowódczy różnił tych przeciwników a tu przewaga była po Polskiej stronie, bitwa trwała dwa dni ze strategicznego punktu nie miała specjalnego znaczenia natomiast moralnie olbrzymie pierwszy raz w tej krwawej domowej wojnie kozacy zostali na chwilkę powstrzymani ich straty były ogromne ponad 20 tysięcy zabitych, co przy polskich stratach około 200 ludzi jawiły się wielka klęską, ale pochodu na Podole i Wołyń Wiśniowiecki nie zdołał zatrzymać i rozlała się czerń kozacka po ziemiach polskich niszcząc, paląc, gwałcąc i rabując wszystko co znalazło się na ich drodze aż do roku 1651 i wielkiej rozprawy z Powstaniem Chmielnickiego 28-30 czerwca pod Beresteczkiem, zginęło wielu kozaków szacuje się że wraz z tatarami i ich wodzem Tuhaj bejem, który także poległ w tej bitwie straty sięgnęły 70 tysięcy ludzi po polskiej stronie 850 w trzydniowej walce... ale miałem pisać o legendzie rodzinnej... w czasie bitwy pod Konstantynowem wsławił się bitnością i odwagą jeden z atamanów Krzywonosa, a dowiedziawszy się o tym Chmielnicki nadał mu w nagrodę pobliski chutor wraz z ziemią na własność, tym właśnie kozakiem miał być daleki mój krewny o czym świadczy nazwa uroczyska i przyległej do niej wsi Kulczyna, nie wiem ile jest w tym prawdy a ile legendy, jakimś cudem znaleźliśmy i dotarliśmy do tego miejsca ukrytego w polach, a jednak oznakowanego ni to pomnikiem ni to obeliskiem - ot, murowany postument z nazwą UROCZYSKO KULCZYNA.
Przestrzenie tu są ogromne głębokie po horyzont pola, załamane falą moren wzgórz i dolin bezkres poprzecinany rzekami strumieniami, piękna wprost oślepiająca biel kwiatów gryki, połączona z brązem i żółcią kwitnących słoneczników, złotymi łanami pszenicy sięgającymi nieba tworząc z błękitem symbol tego kraju ich barwy narodowe niebiesko żółty sztandar natury. Tęsknię za tym widokiem, za światem który odszedł, którego już nigdy nie zobaczę nie poznam, myśli moich marzeń, moich pragnień biegają po tej czarodziejskiej krainie, gdy przymykam oczy i słyszę tętent końskich kopyt, galop cwał niczym nie skrępowanej wolności w świecie który był moja ojczyzną.
Wjeżdżamy do wsi o tej samej nazwie jak moje nazwisko a także nazwa naszego zespołu KULCZYNA TEAM, na potwierdzenie tego Paweł pyta przypadkowego przechodnia, jak nazywa się miejscowość do, której właśnie dojechaliśmy bo na jakakolwiek tablicę nie ma co liczyć, chłop potwierdza", toż to Kulczyna a za lasem tam dalej to Kulczynki" rzeczywiście dziwnie się tego słucha, w przydrożnym sklepiku próbujemy zrobić zakupy, ale sklep pusty tylko chleb, woda i nawet wódki nie ma na półkach, po rozmowie z ekspedientką okazuje się że na wsi ukraińskiej do 13 obowiązuje prohibicja i absolutny zakaz sprzedaży alkoholu, skąd my to znamy, było tak i u nas. Siedzę w samochodzie i czekam na chłopców, którzy jeszcze coś dyskutują z Panią sprzedawczynią po chwili wsiada Paweł do samochodu i z zawiniątka wyciąga butelkę wódki, z nieskrywaną dumą będzie się nią chwalił w Polsce jak to nabył alkohol we wsi o nazwie własnego nazwiska i to w okresie zakazu sprzedaży.
Z dojazdem do kolejnej miejscowości nie mamy problemu polnymi drogami docieramy do rogatek miasta Międzybóż, stara to kresowa osadą w której Koriatowicze wybudowali warowny murowany zamek w 1366 roku z polecenia króla polskiego Kazimierza Wielkiego. Budowla powstała w miejscu wcześniejszego drewnianego grodu spalonego przez tatarów jeszcze w XII wieku, z czasem zamek przechodzi w ręce rodziny Sieniawskich, ale mnie przywiódł inny fakt historii polski to tu podczas wojny polsko-rosyjskiej Tadeusz Kościuszko w latach 1790-1791 miał swoją kwaterę główną. Obecnie forteca stanowi muzeum regionalne zobaczyć można stroje ludowe ikony wystrój wnętrz mieszkań oraz narzędzia codziennego użytku z dawnych lat, na dziedzińcu pozostała kaplica katolicka adoptowana przez prawosławie na cerkiew. W murach zamku chyba dawnych koszarach lub prochowni znajduje się bardzo ciekawa wystawa poświęcona Wielkiemu Głodowi na Ukrainie w latach 1932-1933 zwany Hołodomor, spowodowany wprowadzeniem przez władze Związku Radzieckiego polityki przymusowej kolektywizacji rolnictwa i obowiązkowych nie odpłatnych dostaw płodów rolnych przekraczających możliwości produkcyjne wsi, co w efekcie doprowadziło do śmierci około siedmiu milionów ludzi a niektóre szacunki mówią o liczbie piętnastu milionów. Stalin osobiście wprowadzał dekrety o kołchozach spółdzielniach własności społecznej, a także zbrodniczy dekret zwany pieciokłosem, gdzie za zerwanie pięciu kłosów z państwowego pola wykonywany był wyrok śmierci, natychmiast po udowodnieniu winy, straszne czasy ale wystawa zrobiona bardzo realistycznie na nas wszystkich zrobiła duże wrażenie.
Wyjeżdżając z miasta Marek zaproponował odwiedzenie targu rybnego w miejscowości Latyczów, w ubiegłym roku podczas wyprawy do Odessy zaopatrzyliśmy się na nim w pyszne wędzone ryby, nie było to wielkim problemem tym bardziej że 40 nadłożonych kilometrów nie stanowiło problemu gdyż następnym naszym postojem był Kamieniec Podolski i tam zamierzałem spędzić dwa dni u sióstr Urszulanek w Klasztorze Piotra i Pawła po trudach naszej taborowej jazdy był to luksus, czekało na nas miękkie łóżeczko ciepła woda duża kuchnia do dyspozycji i piękno tego miejsca... już cieszyły mnie i moich chłopców.
Sam targ zmienił się od ostatniej naszej wizyty drewniane stragany ciągnące się dziesiątkami metrów zastąpiły blaszane hale, w których zapach wędzonych ryb mieszał się z zapachem świeżych dopiero co wyciągniętych z wody, mieszanka nie strawna dla moich nozdrzy i nosów moich synów. Zakupiliśmy na pierwszym straganie wędzoną ikrę kilku gatunków ryb: suma, jesiotra, łososia, nie najgorsze w smaku a do tego bardzo sycące i niedrogie. Po posiłku kierunek Kamieniec upał już na dobre zaczął nam dokuczać i Marek wymyślił kąpiel w pobliskim jeziorze pomysł dobry z tym tylko ze godzina była już mocno popołudniowa a do Kamieńca pozostało ponad 200 km i to na przełaj po bezdrożach, była oczywiście alternatywna droga asfaltem około 300km może i szybsza a już na pewno wygodniejsza, ale zaraz została odrzucona przez większość zespołu, i jak nigdy Marek zaczął pokazywać fochy nie rozumiałem tego, jakieś obrażanie się wprowadzanie nerwowej atmosfery, po chwilowej irytacji zachowaniem przyjaciela zwaliłem to na karby znużenia i zadecydowałem o bezpośredniej jeździe do miasta tym bardziej że mieliśmy już jeden dzień opóźnienia spowodowany złym moim obliczeniem kilometrów jeszcze w kraju liczyłem na pokonywanie dziennie około 300 kilometrów a tu 250 okazało się problemem i włączaniem agresora co u niektórych wyprawowiczów. Dłużyła się ta droga na południe Podola, nie bawił już kurz odkryte auta, przestrzeń, krajobrazy, piękna pogoda, wkradła się monotonia jazdy znużenie i pierwsze poważne zmęczenie trasą, odległością od domu... znam to uczucie i sam go już doświadczyłem, tylko że przyszło ono zbyt wcześnie za szybko, ale cóż bywa i tak, i tu z pomocą rozładowania tego napięcia niespodziewanie przyszedł Prezes z Księdzem wyczuli atmosferę i powagę sytuacji, przez radio zaproponowali najpierw lody w przydrożnej knajpie potem kawę w zajeździe, lekki posiłek w wiejskiej gospodzie były to niezłe pomysły Defendera, bardzo skuteczne bo do Kamieńca dotarliśmy w niezłych humorach.
Nie wiem jak to się stało ale do miasta wjeżdżamy od strony południowej, po lewej widać starówkę, z daleka przykuwa oczy muzułmański minaret przyklejony do polskiej katolickiej katedry, stare miasto pełne zabytkowych budowli zamknięte głębokim jarem rzeki Smotrycz otoczone wysoką na kilkadziesiąt metrów bruzdą pionowych skał gdzie u zbiegu stromizn w najwyższym niedostępnym punkcie urwiska stoi historyczna twierdza, ostatni bastion chrześcijaństwa zachwycający widok, twórczości sił natury i piękna tego miejsca tworzonego ręką człowieka, kiedyś służąca obronie europy teraz zachwyca swoją burzliwą historią i pięknem. Siostry witają nas z większym zaciekawieniem niż serdecznością, każą czekać na przełożoną, po dziesięciu minutach przychodzi siostra z uśmiechem na twarzy wita nas serdecznie, poznaje mnie wszak jestem tu można powiedzieć stałym gościem to już moja czwarta wizyta w Klasztorze, ale od razu zaznacza że jesteśmy dzień spóźnieni i na dzisiejszą noc ma dla nas pokoje natomiast co do dalszego pobytu mogą być kłopoty, stary dom pielgrzyma zajęty jest przez harcerzy i grupę młodych fotografów z Warszawy do nowego jutro przybywa wycieczka z Pomorza gdańskiego, ale wyczuwam w jej głosie propozycję, o której zdaje się nie chce teraz mówić. W tym czasie zniknął mi z oczu Ojciec to znaczy Tomek gdzieś przepadł wraz z księdzem Rafałem, sprawa zaraz się wyjaśniła powodowani wspaniałym zapachem wydobywającym się z kuchni klasztornej po prostu włamali się do jadalni i tak zbałamucili siostry kucharki, że te nie widząc innego wyjścia zaprosiły nas, całą naszą dziewiątkę na pyszną kolację, a był to prawdziwy bigos, chleb herbata po całym dniu suchego prowiantu i jedzenia na chybcika gdzieś skurzeni byle czego w wątpliwych Ukraińskich knajpach ta potrawa jawiła się jak królewskie danie i smakowała wybornie, najedliśmy się do syta w przyklasztornej kuchni. Gorąca kąpiel czyste schludne pokoje wygodne łóżka i miła atmosfera dopełniły resztę i podniosły nasze morale na szczyty. W doskonałych humorach (pomni, by wrócić przed 23 bo zamykają bramę klasztoru) ruszamy w miasto a tak naprawdę na piwo i drinka, by już całkowicie przepłukać z kurzu ukraińskich pól i stepów nasze gardła. Jak szybko zmienia się miasto dostosowując do coraz większej ilości turystów, to starówka kamieniecka może być tego świetnym przykładem a nawet swego rodzaju wzorcem, sześć lat temu gdy byłem tu pierwszy raz spożycie piwa czy nawet coli w całym Kamieńcu po godzinie 22 było nie możliwe, żadna restauracja, nie mówiąc już o barze czy pabie była otwarta zresztą w całym mieście było ich niewiele, lampy uliczne się nie paliły, miasto spowite było mrokiem, żadnych spacerowiczów przechodniów zupełna cisza i pustka, tylko co jakiś czas ulicą przemknęła łada milicyjna. A teraz co krok to zajazd, gospoda, piwiarnia, ... kościoły, ratusz, twierdza wszystko podświetlone, ulice w pełnym blasku przydrożnych latarń, grupy roześmianej młodzieży spacerują rozmawiają bawią się, na Polskim Rynku panuje gwar nie widać milicji miasto tętni życiem i radością.
Zasypiam gdy tylko głowa dotknęła poduszki, rano wstałem chyba pierwszy, gorący prysznic i do kaplicy dzisiaj pierwsza msza Rafała w kościele a nie w terenie, siostry pożyczyły naszemu kapelanowi ornat i służą w misterium, moi synowie zaspali no cóż podobno młodość musi się wyspać... a nie było to raczej wyszumieć może są już dorośli. Po mszy śniadanie i w drogę mamy dzisiaj sporo do zwiedzenia i przejechania. Zaczynamy od targu w centrum nowego miasta, rozchodzimy się na godzinne zakupy mam troszkę obawy co do zbiórki w umówionym miejscu, ale moje wątpliwości jako pierwsza rozwiała Jadzia przychodząc dziesięć minut przed czasem, Ojciec z Anią są co do sekundy, a załoga Prezesa nawet nie opuszczała samochodu. Chocim to pierwszy zamek na mapie dzisiejszej trasy wędrówki po Podolu ogromna twierdza nad samym brzegiem Dniestru strzegła dostępu do brodu i przeprawy przez rzekę ten graniczny bastion w ciągu swojej długiej historii przechodził wiele razy z rak do rąk był pod panowaniem Rusi, Mołdawii, Turcji, Rumuni i oczywiście Polski. Dla nas Polaków najważniejszymi wydarzeniami związanymi z tą twierdzą były dwie wielkie bitwy wojsk polskich z wojskami Tureckimi, pierwsza w 1621 roku pod dowództwem Jana Karola Chodkiewicza wspomagana wojskami kozackimi pod wodzą Piotra Konaszewicza-Sachajdacznego, i druga w 1673 pod wodzą Jana Sobieskiego rozgromiły doszczętnie wojska Husajna - Paszy zabijając i biorąc do niewoli 30 tysięcy Turków zagarniając 120 dział przy własnych nieznacznych stratach. Zwycięstwo odniesione nad Turcją pozwoliło rok później wygrać elekcję Sobieskiemu i zostać Królem Polski jako Jan III.
Jadąc w stronę wsi Okopy mijamy piękne przyrodniczo miejsce, zaraz za małą osadą Żwaniec do Dniestru wpada rzeka Żwańczyk a kilka kilometrów dalej łączą się dwie rzeki tworząc prawdziwe ujście... do ogromnego Dniestru wpada równie imponująca rzeka Zbrucz bardzo spokojnie łączą swe wody w iście majestatyczny sposób wolno dostojnie cudowny widok. Do Kudryniec jedziemy już na zasadzie zaliczenia kolejnego zamku, moja pasja historyczna coraz bardziej zaczyna męczyć pozostałe zespoły, może tylko Ojciec wykazuje resztki zainteresowania tematem obronności Podola, z Czarnokoziniec już zrezygnowałem. W pewnym momencie w radiu słyszę Bobika oj jest problem z autem i jak zwykle zaraz Marek bagatelizuje awarię mówiąc ze to tylko wyrwane gniazdo amortyzatora, podobno błahostka z którą da się jechać, ale to nie koniec co prawda nie jest to trzynasty ale awarię auta zgłasza Land Rover i sprawa jest poważna nie ma hamulców padły klocki i zaczyna stukać przedni krzyżak na wale napędowym, nad rzeczka w miejscowości Krzywczę rozbijamy prowizoryczny obóz, a po za tym wszystkim czas na posiłek. Po analizie i diagnozie co tak naprawę boli nasze auta. Postanawiamy że dalszą podróż kontynuuje moja Toyota, która na pokład bierze Jadzię i Księdza Rafała oraz Gazior Ojca, natomiast Marek zostaje z Prezesem podreperują i powoli postarają się doczłapać do Klasztoru, gdzie na dziedzińcu tego świętego przybytku funkcjonuje warsztat samochodowy, a jeżeli nie uda się nic zrobić co w ogóle nie było przez nich brane pod uwagę, wracamy i holujemy się, jakoś to będzie Marek jak zawsze tryska optymizmem.
Z mieszanymi uczuciami zostawiam chłopaków, jedziemy do Zaleszczyk zobaczyć most który w 1939 roku stanowił granicę Polski z Rumunią i przez który 17 września rząd polski wraz z wodzem naczelnym Rydzem Śmigłym, prezydentem Mościckim opuszczał nasz krwawiący kraj, pozbawiając armię wojskowego a kraj cywilnego przywództwa gdzie z zachodu i północy nacierały wojska wermachtu a ze wschodu armia czerwona, nigdy tego nie mogłem zrozumieć zawsze kłóciło się to z moim postrzeganiem rządów sanacyjnych i bohaterstwem tych właśnie ludzi w tak przecież nieodległej wojnie polsko bolszewickiej gdzie niejednokrotnie okazywali swoje męstwo oraz talent przywódczy i w beznadziejnej sytuacji potrafili wykrzesać tyle odwagi i kunsztu dowodzenia by odrzucić o setki kilometrów nacierające siły komunistycznego zła, a teraz do dzisiaj pozostanie dla mnie to zagadką i żadnych politycznych tłumaczeń nie mogę zrozumieć.(inna wersja historii mówi, ze przeprawa samochodami na Rumunię odbyła się w Kutach a koleją w Zaleszczykach).
Przed drugą wojną światową Zaleszczyki stanowiły prawdziwy kurort, są jedynym miejscem na Podolu o klimacie śródziemnomorskim, leżą bowiem na płaskowyżu nachylonym ku południowi spadającym łagodnie w stronę Dniestru i w tym właśnie tkwi tajemnica niezwykłego mikroklimatu co nie pozostaje bez wpływu na roślinność gdzie przed 80 laty rosły palmy a każdego września odbywało się wielkie święto winobrania. Co roku w Zaleszczykach organizowane były z ogromnym rozmachem przez kawalerzystów i oficerów Korpusu Ochrony Pogranicza przy współudziale Towarzystwa Hodowli Koni wielkie zawody hipiczne i pokaz koni, ściągała ta impreza całe rzesze miłośników tych wspaniałych zwierząt.
Mało czasu żeby wszystko zobaczyć dzień już się chyli ku zachodowi a chcemy jeszcze znaleźć ruiny pięknego niegdyś pałacu zwanego Czerwonogrodem położonego niedaleko wsi Nirkiw nad rzeką Dżuryń, która tworzy tu największy i najwyższy wodospad na Podolu liczący 16 metrów. Już z daleka widać ruiny kościoła oraz dwóch wież pałacu, krętą ścieżką zjeżdżamy w dół po czerwonych kamieniach, ale to jest głęboko i stromo... w dolinie była położona wieś stanowiąca kędyś podzamcze później pałacowe podnóże, jedno z najpiękniejszych miejsc w tej części Podola niestety tragizm drugiej wojny światowej i jej mordercza siła doprowadziła do zagłady i mordu dokonanym w 1944 roku przez bojówki nacjonalistów Ukraińskich z OUN-UPA osada została zrównana z ziemią pałac zniszczony a ludność wymordowana jedyną pamiątka tej rzezi to stojący nieopodal ruin pałacu metalowy krzyż. Naprawdę robi wrażenie dolina okolona zewsząd wysokimi ścianami czerwonego kamienia i wodospad spadający z góry piękne miejsce, mimo późnej pory Staszek nie wytrzymał w pięć sekund rozebrany do majtek wskoczył do wody pod wodospad kolejne zaskoczenie spodziewał się zimnej wody i bardzo zimnego strumienia a tu woda bardzo ciepła i sprawia niesamowitą frajdę spadając z impetem na niego nie umiemy go namówić na wyjście. W tym momencie dostaję SMS od Prezesa, że są już bezpieczni na miejscu, że mamy spanie w salce katechetycznej przy klasztorze i na tym skończyły się dobre wiadomości, te złe to takie, nie mamy w Defenderze hamulców i krzyżak ledwo zipie, ale gorzej jest z Bobikiem oprócz uszkodzonych gniazd amortyzatorów co przy uszkodzonym tylnim moście naprawdę nie jest żadną awaria, długi był to SMS, nie odczytałem go całego ekipie po co mają się irytować, ale Ojciec wyczuł że jest coś nie tak i jemu zdradziłem. Późnym wieczorem docieramy do celu, Prezes poważny ale po jego mim nie widać zdenerwowania prawie nigdy, zawsze spokojny, tylko potem w górach adrenalina zacznie nim rządzić i brać górę nad rozsądkiem i rządza walki z terenem, błotem będzie zwyciężać, ale do tego mamy jeszcze jakieś trzy dni teraz ukraiński mechanik dorabia okładziny z Zisa, i mają już skalibrowany krzyżak, jutro spróbuje go kupić w Kamieńcu. Marek leży pod autem klnie pod nosem, coś o współpracownikach, wierze w innych mechaników, pożyczonych mostach i jeszcze wiele innych epitetów, Staszek krótko skwitował : tak wściekłego Marka jeszcze nie widziałem, i zostawiliśmy go samego jak chciał, a ja już widziałem w wyobraźni hol i 1300 km. Śpimy w dużej sali obok kuchni w starym domy pielgrzyma warunki znośne kolacja pyszna, jeszcze o dwunastej trzydzieści byłem zajrzeć do Bobika, sytuacja bez zmian ale widać światełko w tunelu Marek już nie klnie i chyba będzie dobrze wszak nie znam większego znawcy tych maszyn jak on, kiedyś opowiadał mi swój najbardziej koszmarny sen, w którym zabraliśmy mu Gaziorka i kazaliśmy jeździć nową terenówką chyba Nissana gonił nas z dubeltówką a obudził się spocony.
Zasypiałem z ciężarem na piersiach w końcu połowa aut uszkodzona, niezły procent a tu jeszcze tyle do przejechania zobaczenia i te setki kilometrów z tak zaplątanymi myślami zasypiam, ale nie śpię dobrze budzę się co chwilkę mam dziwne sny jak w letargu to taka jedna z tych przemęczonych a nie przespanych nocy, rano wstałem pierwszy, Marek śpi obok Jadzi, padł ze zmęczenia nawet rak nie domył, kolacji też pewno nie jadł, wziąłem prysznic, i jak wróciłem wszyscy krzątali się wokół śniadania Rafał czytał brewiarz przygotowywał się do mszy. Marek oznajmił że Bobik naprawiony klocki do Landka dorobione tylko zamontować, pozostaje krzyżak, z rysunkiem w ręku ruszamy w miasto w nadziei że znajdziemy podobny o takich wymiarach. Mamy szczęście na targu spotykam życzliwego i bezinteresownego sprzedawcę części, kieruje nas do hurtowni jednocześnie uprzedzając ich że przyjedziemy, zakład z częściami na ulicy Puszkina odnajduję bez problemu i bez kłopotów, panowie z magazynu znajdują zastępczy krzyżak, pasuje od mercedesa sprintera a jest polskiej produkcji. Dumni z siebie wracamy do klasztoru Prezes powoli kończy wymianę klocków ale o wyjeździe dzisiaj w dalszą podróż nie ma mowy jest już południe i wyjazd w trasę staje się bezcelowy. Ruszamy w miasto zwiedzić twierdzę starówkę, pospacerować posilić się ukraińską strawą, ci co mają ochotę piwkiem.
Przed fortecą spotykam Sieriorzę młodego chłopca, którego poznałem przed trzema laty i za każdym razem gdy jestem w Kamieńcu służy nam pomocą, za kilka hrywien, jako przewodnik tłumacz, języka polskiego nauczył się w szkole u zakonników polskich Paulinów, którzy tu w Kamieńcu na starym mieście rezydują w dawnym kościele ormiańskim.
Zwiedzamy fortecę, a nawet podziemne przejścia w wałach i szańcach nowego zamku, pogoda piękna widoki wspaniałe na przedpola podzamcze, wysoki stromy kanion, rzekę Smotrycz wijącą się w dole, w świetnych nastrojach obchodzimy całą twierdzę.
Mijając most turecki u przydrożnego handlarza kupuję w prawie idealnym stanie hełm wojsk radzieckich wzór 40 tak zwany sześcionitowiec mam już dwa takie ale ten jest w stanie wręcz magazynowym, i kosztuje tylko parę złotych, Ojciec to co innego upatrzył sobie samowar z 1905 roku złoty błyszczący wyrób Tuły ale jego cena, może i nie była wysoka ale na pewno nie można mówić w tym wypadku o szalonej okazji, jednym słowem po krótkich negocjacjach i zezwoleniu Ani kupił. Dumy z dokonanych zakupów idziemy odnieść je na kwaterę a potem na obiad. Restauracja oryginalna zrobiona w stylu podziemnych kazamatów obiad smakuje wybornie tylko Paweł dał się zwieść nazwie i nie był usatysfakcjonowany, nie smakiem ale ilością podanej strawy. Po posiłku wędrujemy w zasadzie bez celu po uliczkach starego miasta podziwiając kamienice kościoły wąskie zaułki i w jednym z takich właśnie zakamarków patrzymy, jest sklep ze starociami a tak naprawdę to dosłownie z wszystkim na wystawie świeci nie co innego tylko taki sam samowar jak ten dzisiaj kupiony przez Tomka. Wszyscy ale dosłownie wszyscy mówią mu Tomeczku nie sprawdzaj ceny nie konsultuj już zakupionego towaru, ale uparł się, i co ? jak to zwykle bywa samowar w sklepie był prawie o jedną trzecią tańszy, ładniejszy i lepiej utrzymany. Ale był wściekły, zły minę miał jak skrzyczany cakiel spaniel albo nie jak samotny kucyk, było mi go żal... ale ze śmiechu nie mogłem się powstrzymać i nie byłem w tym sam gdy tylko odwrócił głowę patrząc w dół mostu na którym staliśmy wszyscy buchnęli śmiechem a Ojciec w rozpaczy nie wiem o czym myślał o kramarzu i o tym co by mu teraz zrobił, czy miał jakieś inne z goła zamiary, na przykład pozrzucać nas prześmiewców do rzeki, a może jeszcze coś innego, w każdym bądź razie do końca dnia chodził jak struty a na wszystkie pytania miał tylko jedną odpowiedz, o dokonanym zakupie życia. Samowar okazał się cieknący i do dzisiaj do klei, ale herbatkę z niego zrobioną i owszem piliśmy była wyborna. W klasztorze czekało na nas kilka dobrych wiadomości Bobik naprawiony Defektor hamulce ma także sprawne co prawda pozostał krzyżak ale Marek z Prezesem nie odważyli się go wymieniać, ważne że mamy zapasowy jak będzie konieczność to się go wykorzysta, i jeszcze jedna niespodzianka ksiądz proboszcz tutejszej parafii zaprasza nas na kolację zaszczyt niesamowity.To wyjątkowa postać, jest tutaj w Kamieńcu proboszczem od samego początku to znaczy od kiedy katolicy odzyskali ten święty przybytek. Wcześniej za czasów komunistycznych klasztor jak wiele jemu podobnych obiektów sakralnych pełnił funkcję magazynu i tylko szczęśliwym trafem znajdował się tu magazyn obrazów rzeźb i innych zabytkowych przedmiotów a nie na przykład części do maszyn czy buraków albo kartofli i nie uległ strasznej dewastacji. Odbudowa katedry i remont trwają do dzisiaj ale wkład pracy i zaangażowanie księdza proboszcza jest ogromne, to istny tytan pracy i człowiek o wielkim poświęceniu dla tego miejsca, miasta, dla Polski i wiary katolickiej. Opowiadał nam cały wieczór o tym jak władze ukraińskie nie mają do niego zaufania jak piętrzą trudności i rzucają co rusz nowe kłody pod nogi, jak trudno przebić się do świadomości Ukraińców, zmienić ich mentalność, i jak trudna jest we współ istnieniu wiara prawosławna z rzymsko katolicką, nie jestem znawcą teologii ale nie spodziewałem się aż tylu różnic, i to różnic wynikających ze sposobu interpretacji tej samej religii. Spotkanie przeciągnęło się do późnych godzin wieczornych i do salki katechetycznej dotarliśmy tuż przed dwunastą. W kuchni podczas parzenia herbaty zagadną mnie pewien człowiek, Polak spytał czy te auta na parkingu przed kościołem to nasze, a potem rozmowa już sama się potoczyła...do rana. Pan Andrzej okazał się być bardzo ciekawym człowiekiem, znawca Rosji, Syberii, paleontolog, który spędza na Sachalinie kilka miesięcy w roku, badacz bursztynów, muzeolog, fotograf i niezrównany gawędziarz co w zderzeniu z moją ciekawością i chęcią poznania tej właśnie części świata, zaowocowało długą rozmową, którą mieliśmy skończyć w Polsce, u mnie w Smolnicy w leśniczówce.
Położyłem się nad ranem obok Pawła ale chyba nie zasnąłem tak tylko majaczyłem układałem w głowie plan dzisiejszej podróży przeżywałem rozmowę z Panem Andrzejem, próbowałem sobie wyobrazić mapę Rosji tą odległość dzielącą Sachalin od Polski, to jakieś dwanaście tysięcy kilometrów ale była by wspaniała wyprawa jaka przygoda ten bezkres ciągnący się nie setkami ale tysiącami kilometrów to sprawdzenie własnych sił umiejętności, zobaczyć jak żyją tam ludzie poznać ich miasta wsie, a przyroda jaka ona musi być piękna nie zmieniona od setek tysięcy lat, tak tam musi być las pierwotny, z tego letargu wyrwał mnie Rafał powoli zaczął przygotowywać się do mszy, to ostatnia w klasztorze byliśmy na niej wszyscy. Po śniadaniu i spakowaniu aut ruszamy w drogę kierunek Czerniowce.
Miasto zupełnie inne jak pozostałe na Ukrainie, które do tej pory widzieliśmy kolorowe domy odnowione fasadowo ale świecą czystością mienia się paletą pastelowych barw, podobnie jak Stanisławów tylko więcej tu zabytkowych budynków starych kamienic wąskich urokliwych uliczek, skwerów z ławeczkami fontanną, klombem, rzeźbą. W jednej z licznych kawiarni pijemy kawę dziewczyny capucino ja z chłopcami espresso do tego jakieś ciasteczka miła atmosfera, po deserze rozchodzimy się na chwilkę po sklepach, każdy robi jakieś zakupy chleb, wodę, wędliny, owoce, Ojciec szuka kurczaka na grilla. Na miejsce zbiórki przychodzę pierwszy, przeglądam mapę, trudno Rakowiec, Jazłowiec, Buczacz, Halicz, Złoty Potok musimy sobie odpuścić nie damy rady zobaczyć miast, klasztorów, fortec... naprawy aut zajęły nam sporo czasu i mamy dwa dni w plecy, zresztą po za mną i moimi synami nie ma chętnych na zwiedzanie zamków czy ruin dawnych twierdz, zainteresowanie ekipy historią tych ziem wyczerpało się. Oczywiście nikt tego nie mówi ale da się wyczuć niechęć i znużenie, najlepiej widać to po księdzu, po prostu nie wychodzi z samochodu i już. Postanawiam skierować trasę w Karpaty pojeździć trochę po górach zakosztować górskiego offroudu zresztą wszyscy na to liczą no chyba wyjątkiem jest tu Jadzia jej nastrój psuje się z godziny na godzinę jak pogoda tym bardziej, że opuszczamy słoneczne i ciepłe Podole a wjeżdżamy w zapłakane i spowite chmurami Zakarpacie.
To co stało się czterdzieści kilometrów za Czerniowcami nie było pechem czy nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, raczej nonszancją Prezesa i jego wiarą w niezniszczalność Angielskich części jego Brytyjskiej maszyny, krzyżak wału napędowego rozleciał się w drobny mak. Defender unieruchomiony... na szczęście w miasteczku Śniatyń znalazł się warsztat, który naprawi Land Rovera. Po naradzie postanawiamy ja i Ojciec bierzemy ze sobą Jadzię i jedziemy szukać miejsca na nocleg a Prezes Ksiądz i Bobik zostają w warsztacie, stanowisko naprawcze miało się zwolnić za godzinę a naprawa miała potrwać około dwóch, nie było sensu czekać w cztery auta. Po godzinie jazdy wjeżdżamy w polną górzystą drogę, szukamy polanki, rzeczki, ustronnego miejsca, ale jak tu coś znaleźć z nieba już nie pada tylko leje deszcz, robi się coraz ciemniej zaczynam tracić cierpliwość jestem zmęczony i jest mi obojętne czy samochód z namiotem postawię na polance nad rzeczką czy przy drodze, kunsztem tropiciela pięknych intymnych miejsc okazał się mój starszy syn Staszek, w trakcie gdy ja miotałem się i wkurzałem jak wyjechać z kolejnej dziury w którym posadowiłem mój samochód on znalazł w dolince prawdziwe cudo prześliczne miejsce łąkę z dostępem do rzeki o dźwięcznej nazwie Riczka porośniętą młodymi świerkami nadającymi temu miejscu intymności. I tylko jeden problem trzeba przejechać rozległe przydrożne bagienko, Staszek przeszedł je po kolana w błocie, Pawła wysadziłem a niech pchają jak bym zaczął stawać, Ojciec swoim Gaziorem staną na twardym w razie problemów będzie mnie ciągną do tyłu, włączam napędy reduktor i ruszam z impetem w błoto, rozbryzgi brązowej mazi oblewają moją Toyotę a przy okazji Pawła i Staszka... sunę autem przerywam darń samochód coraz bardziej zatapia się w miękkim gruncie i nagle o dziwo wychodzi koła łapią coś twardego pod warstwą mazi i wdzięczne auto powolutku brnie do przodu jeszcze pięć metrów i staną na twardym uff jestem szczęśliwy zmęczenie gdzieś uciekło po takiej dawce adrenaliny jestem znowu gotowy do działania, Ojciec te same błoto z którym ja się tak męczyłem, przejechał bez zająknięcia, co tu dużo mówić spec i tyle zresztą nie omieszkał mi tego powiedzieć. Obóz rozbijamy bez trudu i zabieramy się za kolację Ania smaży kurczaka na Tomkowym ruszcie zrobionym z kamieni i metalowej kratki, chłopcy rozbijają namiot na dachu Toyoty, Ojciec szykuje spanie w gaziorze, w tych warunkach postawienie namiotu mija się z celem jest bardzo mokro, Jadzia resztkami sił próbuje robić dobra minę, ale wiem że coraz bardziej się martwi o Marka, który został z Prezesem w warsztacie i nerwy ma tak napięte że zaraz może wybuchnąć gniewem a nawet histerią jest zmarznięta zniechęcona a padający deszcz tylko dopełnia jej zły nastrój, mimo wszystko podziwiam ja, znam Jadzię od lat byłem z nią na wielu rajdach konnych i jedno co by w tej sytuacji mogło pomóc to słońce a raczej piękna pogoda naprawdę załatwiła by sprawę od reki z tym tylko ze na to się nie zanosi. Zmrok zapadł już zupełnie a chłopaków nie widać dostałem tylko lakonicznego SMS że powoli jadą. Spodziewałem się ich po czterech godzinach a tu już zbliża się pierwsza a ich nie widać, zresztą w tych ciemnościach i tak nie znaleźli by naszej polanki oddalonej od drogi jakieś sto metrów, i w pewnym momencie słyszę urywany głos Rafała w radiu, odpowiadam natychmiast nie słyszą mnie mam najlepsze radio dlatego ich"łapie" Decyduję się obudzić Staszka, zostawiam go przy radiu a sam idę na drogę po pól godzinie widzę światła, no nareszcie są, ale co to nowa awaria tym razem Land Rover ciągnie na holu Bobika wysiadła skrzynia biegów i jeszcze mieli kontrolę milicji no po prostu koszmar. Prezes przez błoto przejechał bez najmniejszych problemów i to ciągnąc za sobą GAZa. Kolację zjedli z wielkim apetytem mimo że była zimna w końcu czekała na nich parę godzin tylko herbatę ciepłą udało mi się zrobić. Czekała na Marka także Jadzia i gdy zobaczyła samochód na linie i do tego rozebrany z plandeki cały mokry w środku wybuchła, och co myśmy w tedy nie słyszeli nie wiem ile są po ślubie, ale musiało być to dawno bo tyle żalu i pretensji nie sposób nazbierać nawet w dwadzieścia lat, wiem coś na ten temat bo moja Ula też dobrze pamięta i rozmowa z nią powinna nazywać się historyczna a nie histeryczna, monolog Jadzi trwał prawie do świtu.
Rano z dachu mojego auta obóz wyglądał wyjątkowo, spowite mgłą samochody ustawione w krąg połączone plandeką, a wokół nas tabun spokojnie pasących się koni, wspaniały widok. Staszek jak tylko ujrzał konie od razu poszedł przyjrzeć im się z bliska, czy zdziczałe, po chwili sprawdzał stan kopyt i głaskał źrebaka przy klaczy. Ale mnie zainteresowało co innego z pod jednego z gazików wystają... tak to nogi, Marka nogi widok dosyć znajomy na tej wyprawie i powinienem się do niego już przyzwyczaić, przypomniałem sobie zaraz, że przyjechał na sznurku, chyba cała noc nie spał tylko dłubał przy tym wiekowym pojeździe, pytam co z autem? zresztą to pytanie retoryczne zawsze jedna odpowiedź! nic poważnego zaraz będzie wszystko naprawione, a usterka to błahostka i takie tam dupsy, tym razem tą mało znacząca awarią, która doprowadziła do holowania Bobika przez sto kilometrów była skrzynia biegów, Marek poprawia, nie cała tylko nakrętka zabezpieczająca czy jakaś podkładka nie istotne, ważne jest to, że po mszy samochodzik był na chodzie, celowo nie piszę sprawny bo jeszcze nas, oj chciałem powiedzieć zaskoczy, ale powiem tylko wydłuży podróż i to jest moja wina bo powinienem to uwzględnić w planie wyprawy. Po milczącym śniadaniu, widocznie Jadzi złość jeszcze nie przeszła bo milczała jak zaklęta, nadszedł SMS z kraju z danymi, jak dojechać do Przełęczy Legionów, kolega Prezesa przysłał mam współrzędne tego miejsca. Sprytnie Prezes połączył i wykorzystał moje wielkie zainteresowanie tematyką niepodległościową i okresem odzyskiwania przez Polskę niepodległości, a własną chęcią przeżycia niezłej przygody ofroudowej, bowiem dotarcie do przełęczy było bardzo trudne, ale zjazd z niej zaskoczył nawet jego samego, ale o tym za chwilę.
Przełęcz tak naprawdę nazywa się Pantyrska albo Rogodze Wielkie i jest częścią pasma górskiego Gorganów najbardziej nie dostępnej i tajemniczej części Karpat Wschodnich pozbawionej zupełnie infrastruktury turystycznej, dzikiej i niebezpiecznej a zarazem pięknej cudownej przyrody pełnej tajemnic, chciało by się powiedzieć nie tkniętej ręką człowieka, a tak faktycznie to zapomnianej opuszczonej przez ludzi, jak cudowne są tu krajobrazy pełne skał, urwisk, górskich strumieni, które zastępują drogi, nawisów skalnych i olbrzymich głazów, od których pochodzi prawdopodobnie nazwa pasma, o tych górach ich pięknie można mówić godzinami ale chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jeden fakt; Gorgany leżą, po obu stronach karpackiego wododziału, którym w okresie międzywojnia przebiegała granica Polsko -Czechosłowacka, dzieliła ona nie tylko kraje ale także kultury, na południu zwanym Zakarpaciem wyraźnie odcisnęło swe piętno Cesarstwo Austrowęgierskie, mieszkający tam ludzie maja inną mentalność bardziej utożsamiają się z narodem węgierskim czy słowackim, wsie mają zupełnie inną zabudowę są innej architektury, jak te po przeciwnej północnej stronie stoków gdzie rozpościera się huculszczyzna, nawet rasy koni są zupełnie inne. Historia i wojenne zawieruchy nie oszczędziły tych zdawało by się myśleć dzikich terenów. To właśnie tu górska niedostępna przełęcz została okrzyknięta mianem Legionów za sprawą II Brygady zwanej Żelaznej pod dowództwem generała wtedy jeszcze kapitana Józefa Hallera, który chciał jak najszybciej dostać się z Węgier do Galicji aby zaskoczyć Rosjan, nie pozostało Polakom nic innego jak wybudować drogę przez pasmo gór i przełęczy aby umożliwić transport ciężkiego sprzętu, wojska, zaopatrzenia, koni. Budowa pięciokilometrowego odcinka zajęła żołnierzom zaledwie 53 godziny zbudowano 14 mostów wiele umocnień rusztowań, okopów, transzei strzeleckich zużywają prawie 4 tysiące metrów sześciennych drewna. Przeprowadzenie drogi w tak trudnych warunkach pod ostrzałem rosyjskich żołnierzy było wyczynem i ogromnym osiągnięciem logistycznym i inżynieryjnym. Przemarsz II Brygady nastąpił 14 października 1914 roku i od tej pory nazywa się ten szlak Drogą Legionów. Poległo na niej wielu Polaków o czym świadczą cmentarze, ten leśny na łące pod lasem z białymi krzyżami i tablicą, krzyż na przełęczy zwany"Czterowierszem" i cmentarz z pomnikiem w Rafajłowej, teraz Bystricy gdzie w październiku 1914 i styczniu 1915 ginęli nasi rodacy w walkach z Rosjanami.
Po wprowadzeniu współrzędnych do GPS okazało się że przełęcz jest bardzo blisko za naszymi plecami około piętnaście kilometrów na południowy wschód, ze spakowaniem obozu nie mięliśmy specjalnych kłopotów jedynym mankamentem był deszcz, który cały czas sączył się z nieba drobnym kapuśniaczkiem. Prezes ustawił się jako pierwszy, zajął moje miejsce na szpicy grupy, zresztą nie mogło być inaczej czuł się za nas odpowiedzialny (tak mi się wydawało) i uchodził za najbardziej doświadczonego terenowca a poza tym był tu już przed laty prowadzony przez grupę warszawską pod nazwą"kozackie wertepy" nazwa kuriozalna bo jakie tu kozactwo no chyba że ma się na myśli jazdę samochodową na łeb na szyje, ja jechałem jako drugi potem Ojciec stawkę zamykał Bobik prowadzony przez Marka.
Ruszyliśmy z Bystricy kiedyś nazywanej Rafajłową czyli pod prąd marszu polskich jednostek legionowych, pierwszy odcinek drogi był nie najgorszy jechaliśmy obok strumienia co jakiś czas przekraczając go drewnianym mostkiem. Droga wiła się wzdłuż stoku lecz z każdym przebytym metrem stawała się coraz węższa bardziej kamienista by po kilometrze zniknąć w rzece, w radiu usłyszałem Prezesa, że czas już włączyć reduktor i zaczęła się jazda którą mogę porównać tylko z... w zasadzie z niczym nie mogę jej porównać bo nigdy tak nie jeździłem samochód podskakiwał jak piłka jak pajacyk na sprężynie wypuszczony z pudełka, wjazd na kamień i zjazd z kamienia, tylko myśl by nie uderzyć mostem lub reduktorem o głaz. Z każdą minutą jazdy nabierałem coraz większej wprawy zaczynałem poznawać swój samochód i siebie jak zachować się! kiedy hamować, kiedy dodać gazu i co potrafi to autko w tych ekstremalnych warunkach, a potrafi naprawdę wiele. Cztery kilometry jechaliśmy około godziny dwa razy podciągał mnie Prezes gdy utknąłem między zwalonymi kłodami drewna, raz pchał mnie Marek z chłopcami jak zawisłem w strumieniu lekceważąc przeprawę przez bród. Nie opisana radość wstąpiła w moją pierś gdy zobaczyłem rozległą troszkę pochyloną polanę z usypanym kopcem zwieńczonym kilkumetrowym krzyżem. Ze szczęścia zrobiłem woltę po wzniesieniu i ustawiliśmy auta w szeregu wyglądaliśmy dumnie, z bacówki zeszli górale proponując bryznę owczą, mnie interesowała tablica pod krzyżem resztki okopów słupki graniczne. Zwołałem cały nasz zespół do wspólnego zdjęcia pod krzyżem Legionów, Staszek ustawił aparat, tylko pogoda nie dawała za wygraną i deszcz nie odpuszczał, na chwilkę przestawał by po chwili znów zacząć intensywnie padać.
Z rozstawionych pod lasem namiotów wyszła grupka młodzieży jak się okazało studentów z Poznania ciekawi naszych aut, wędrując już od tygodnia po górach zmizerniali ździebko, zostawiłem im bochenek chleba parę puszek konserw kilka pomidorów, kawałek kiełbasy, nie posiadali się z radości, a mi przypomniały się moje młodzieńcze wyprawy kiedy to nie raz wędrując po Polsce z moim przyjacielem Goździkiem zasypialiśmy głodni... młodość wspaniała przypadłość w naszym życiu z której niestety zbyt szybko się leczymy...
Troszkę wygłodził nas ten podjazd i w trakcie posiłku na maskach naszych aut obmyślamy jak wrócić z przełęczy, czy tą sama drogą do Bystricy w miarę bezpieczną, czy może pokosztować przygody i puścić się w nieznane próbować zjechać zachodnim stokiem. Decyzję podjął Prezes, który dzisiaj objął funkcję lidera i przewodnika naszego teamu, jedziemy na zachód dokładnie tą samą trasą co legioniści 95 lat temu tylko w przeciwnym kierunku. Pod górę było ciężko zobaczymy jaki będzie zjazd, Markowi już świecą się oczy widzę ten sam blask co u mnie w lesie a raczej na hałdzie gdzie zjazdu z nasypów odważają się tylko najlepsi i najbardziej doświadczani MUTTowcy, troszkę mnie to niepokoi ale cóż wyboru nie mam jadę, pierwsze sto metrów elegancka bita utwardzona droga myślę jest nieźle, zanim jeszcze przyzwyczaiłem się do luksusu kamieni poukładanych i ubitych na szlaku, zaczęło się błoto i ostre prawie pionowe zjazdy a te utwardzenie prowadziło tylko do schronu drwali. Przed chałupką siedzi trzech mężczyzn i dwie kobiety obok piły spalinowe, siekiery jedzą słoninę spieczoną na ognisku zagryzając pajdą chleba, są gościnni zapraszają do ognia częstują strawą i odradzają zjazdu, mówią droga fatalna dziurawa błoto bez lebiodki ani rusz i jeszcze powalone drzewa, radzą zawrócić, ale Prezes z Markiem już nie słuchają już ich połkną bakcyl błota, zapach przygody już podniecenie trasą wygrywa z rozsądkiem. Wsiadam do auta spoglądam jeszcze na ukraińskich pilarzy i nie wiem czy to był gest pożegnania czy zakreślenie krzyża w podniesionej ręce jednego z nich, odkiwnąłem głową i ruszyłem za Prezesem w przepaść błotną. Nie daleko ujechaliśmy po stu może stupiędziesięciu metrach Landek Prezesa utkną w karpackiej mazi ja oparłem koło o wykrot świerka by nie wpaść w to samo błoto. Marek zajął się wyciąganiem Defendera a Rafał Ojciec i ja poszliśmy na rekonesans z siekierami bo z daleka widać było, że przesmyk zawalony jest drzewami a my musieliśmy tedy przejechać. Paweł z księdzem zajęli się uprzątaniem wywałów a Staszek, Ojciec i ja szpadlami odbudowywaliśmy drogę, z nieba jakby coś się na nas zaparło i lało niemiłosiernie, w godzinę byliśmy gotowi ponownie do jazdy, najpierw Rover potem ja, w tych przeprawach niestety byłem najsłabszym ogniwem zespołu moja jazda na granicy bezpieczeństwa i w takich warunkach była mi obca i nie lubię pokonywania błota dla samego rozkoszowania się jego zapachem, dziurę to ja omijam a nie próbuję jej zwyciężyć i udowodnić swoje męstwo. Tutaj byłem bezradny musiałem jechać! bać się i walczyć nie było wyjścia moje umiejętności opanowania takiej jazdy też były najsłabsze pośród takich weteranów offroudu. Marek to prawdziwa legenda jazdy terenowej Prezes brał udział w tego typu imprezach i podglądał najlepszych, Ojciec zawsze był milczący i dobry, a ja miałem doświadczenie... jakie ma leśniczy po 25 latach pracy w terenie, duże z praktyki bycia szefem i małe z autopsji bycia offroudowcem.
W pewnym momencie jadący przede mną Landek jakby zapadł się przodem pokazując mi swoje podwozie i prawie stając dęba! tylnie koła oderwały się od ziemi, by po chwili opaść z impetem, a z przodu auta buchnęła fontanna czarno szarej mazi, jaszcze pochwiał się na boki jak ptak który trzepie piórka wychodząc z wody i zamarł, cała maska auta zanurzona w czarnej bryi po szybę, ani do przodu ani do tyłu ugrzązł na dobre, po podpięciu liny mogłem chociaż raz pomóc Prezesowi i wyciągnąć go z opresji, a trzeba było się śpieszyć by woda nie zalała elektroniki i nie wlała się do środka samochodu. Drożysko zarwane na długości kilku metrów i tyle samo głębokości o przejechaniu tego nawet na linach nie ma mowy tym bardziej że nie ma łagodnego wjazdu w tę kałuże tylko od razu ściana i grubo ponad metr pionowego spadku. Postanawiamy objechać wąska skarpą tego mini wąwozu, Prezes zajęty płukaniem zabłoconej chłodnicy i myciem silnika z szarej stygnącej mazi, przeciągał czas przejazdu, Ojciec chyba nie wytrzymał ciśnienia i emocje wzięły górę nad zdrowym rozsądkiem, chciał brawurą dodać sobie animuszu a nam pokazać jak się jeździ w terenie, i po chwili nieuwagi spadł samochodem w przepaść zawisł na świerkach opierając się kołami o wystające korzenie, dobrze że rosły bo na dół do strumyka pozostało cztero metrowe urwisko, jeden do zera dla Karpat, drugi do walki staje Prezes ale zabezpieczony liną stosunkowo łatwo przeciska się pomiędzy drzewami i brnie w błocie głębokim na pół metra. Trzeci ja, ale mam pietra, Marek proponuje że jeśli chcę to za mnie pokona tą niebezpieczną drogę, przyznam że i mi w głowie zaświtała taka myśl, ale nie! nie oddam swojej maszyny nawet takiemu doświadczonemu kierowcy. Wtaczam się na skarpę czuję jak koła tracą przyczepność i powoli zaczyna mnie ściągać w to samo miejsce w, którym tkwił gazik Ojca, Gdy odbijam kierownicą jak po lodzie ucieka mi tył pakując się na świerki, jestem szerszy od Rovera i jeszcze ten obładowany dach namiotem, kanistrem, hi liftem, cała czwórka chłopców trzyma mnie bym się nie zsunął i nie zleciał na Ojca a jednocześnie zmieścił się miedzy drzewami nie obijając karoserii na milimetry przechodzę i wpadam w te same błoto w którym przed momentem brodził na linie Prezes.O wyjściu z auta nie ma mowy maź nie pozwala otworzyć drzwi i znowu lebiodka Defendera okazuje się niezbędna, podpięta lina nie dość że mnie wyciąga z bagna to jeszcze utrzymuje moje auto by nie spadło w przepaść, cudowny wynalazek, jeszcze dziesięć minut ciągnięcia, pionowy zjazd i już dziurę z wodą mam za sobą. Znowu jestem pierwszy na trasie, po chwili dojeżdża do mnie Ojciec wyciągnięty liną przez Prezesa, potem Bobik, i tu po raz kolejny Marek pokazał kunszt jazdy terenowej i opanowanie niemal że do perfekcji pokonywania trudnych odcinków przeprawy, przy nieznacznej pomocy z naszej strony pokonał ten koszmar tak lekko prawie bez wysiłku dopiero w głębokim błocie stanął unieruchomiony, ale wierzę że i w tej opresji poradziłby sobie tylko szpadlem, tu jednak zastąpiła go lina wyciągarki. I tak po czterech godzinach mordęgi w deszczu błocie stoimy wszyscy na twardym gruncie, do doliny pozostał jeszcze kilometr, trudnej wymagającej uwagi, używania wszystkich napędów i reduktora drogi, a także siekiery by usunąć świerkowe wywroty, ale twardej kamienistej o dużym nachyleniu z licznymi zakrętami. W dolinie dopiero puściły nerwy i opadły emocje, gdy wszyscy zajęli się myciem i płukaniem z błota aut w rzece ja poszedłem odwiedzić, mały cmentarzyk pod lasem z kilkunastoma jednakowymi białymi krzyżami. Dostępu do niego broniła łąka cała zalana wodą, ale dla mnie nie stanowiło to żadnego problemu i tak byłem cały mokry i brudny, był to cmentarzyk polskich legionistów II Brygady. Groby bez nazwisk, granitowa tablica z polskim napisem przypomina o tym kto tu spoczywa pochowany, i tylko drewniany wysoki krzyż jak strażnik stoi nad mogiłami Polskich żołnierzy trzymając wartę, strzegąc polskości tego miejsca.
Pozostał jeszcze jeden problem dzisiejszego dnia, znaleźć miejsce na nocleg, i tu kaprysy Prezesa zaczęły irytować nas wszystkich, a to że za blisko drogi, że za dużo kamieni, że komary, a to będą nam przeszkadzać rano tłumy idących do pracy robotników, tym rozbawił Ojca najbardziej, nawiasem mówiąc ludzi spotyka się tu raz na tydzień.
O ile dobrze sobie przypominam to dziewczyny zadecydowały o miejscu, wytracając wszystkie argumenty z rąk załogi Rovera, obóz rozbiliśmy nad samą rzeką w jej zakolu, jak smakowała nam wtedy kolacja jacy byliśmy głodni chyba pierwszy posiłek zjedzony w takiej ciszy z takim apetytem, i jak prędko przyszedł sen, tylko otworzyłem dziennik chciałem coś napisać...
Rześki poranek obudził mnie wcześnie rano, zobaczyłem cudownie błękitne niebo bez jednej chmurki po deszczu ani śladu, przypominały go tylko nasze mokre buty i ubrania, zeszyt z zapiskami ściskałem pod głową jak poduszkę, odnalazłem w śpiworze długopis i zacząłem opisywać wczorajszy dzień, zdecydowanie najtrudniejszy dzień naszego rajdu.
W Jadzię wstąpił nowy duch jakby inny człowiek wstał dzisiaj rano, wesoła pełna uroku, prosi Marka o zagrzanie wody na mycie włosów, prysł gdzieś wczorajszy zły nastrój, skołatane nerwy i wybuchy gniewu, nastąpił uśmiech i radość, och to prawda kobieta zmienną jest. Wiem co przyczyniło się do zmiany, że nagle zaczęła tryskać humorem i ochotą do dalszej podróży, to słońce i piękna pogoda tak na nią wpłynęły... o chwała ci cudzie przyrody żeś tak potrafił zmienić naszą Jadzie. W trakcie śniadania omawiamy plan dzisiejszego dnia jak i gdzie jedziemy. Na terenowa jazdę i taplanie się w błocie nie mam ochoty jestem zmęczony wczorajszymi eskapadami w górach, uzgadniamy, dzisiaj jak najmniej terenu w miarę możliwości kierujemy się w stronę granicy ze Słowacją a konkretnie w stronę miejscowości Czynadjewo są tam ruiny węgierskiego zamku. Po spakowaniu całego majdanu ruszamy wzdłuż rzeki Płajska droga dziurawa bardzo wyboista ale pięknie wijąca się doliną wzdłuż pasma Gorganów, mijamy szczyty Bert, Urya, Porbita tory starej nieczynnej kolejki wąskotorowej służącej niegdyś, w czasach gdy te miejsca próbowali zagospodarować turystycznie Polacy do przewozu drewna pozyskanego w wyższych partiach stoków. Widoki wprost urzekają swoim pięknem co jakiś czas zatrzymujemy się by nacieszyć oczy urodą tych miejsc. Na wysokości rezerwatu przyrody o nazwie Nedrin rzeczka wzdłuż której dotąd jechaliśmy wpada do znacznie większej szerokiej rwącej rzeki Brusturianka, z lewej strony piękny skalisty szczyt Latumbur, widać już zabudowania najpierw pojedyncze małe domki luźno rozrzucone po obu brzegach rzeki, z każdym kilometrem zabudowań przybywa i po chwili wjeżdżamy w przydrożne targowisko z licznymi kramami i sporym tłokiem zwarzywszy że do tej pory ludzi widzieliśmy jak na lekarstwo jest dość spory ruch, robimy zakupy chleb wędliny owoce i dalej w drogę. Opuszczamy wieś Łopuchiw i na skrzyżowaniu skręcam w lewo na południowy zachód, w radiu słyszę głos Prezesa, zwraca mi uwagę, że źle jadę, że pomyliłem kierunki i powinienem się kierować na północ, gdybym wtedy wiedział domyślił się podstępu jaki szykowała nam załoga Land Rovera uniknął bym bardzo złego samopoczucia, z szarpanych nerwów i awantury, którą zresztą sam wywołałem powodowany potworną złością, dałem się ponieść emocją a raczej czułem się oszukany wmanewrowany w przeprawę terenową do nikąd, która mogła skończyć się poważnym uszkodzeniem naszych aut, jak się później dowiedziałem Prezes wysłał SMS do Kedziora opowiadając mu o naszych wczorajszych przygodach dumny z dokonanej przeprawy. Marcin jest to człowiek bardzo zapalczywy o niespożytej energii i jeszcze większym doświadczeniu rajdowym, tak się złożyło że w tym samym czasie jak my zdobywaliśmy przełęcz on włóczył się z żona po Rumuni i na wysłaną wiadomość odpisał prezesowi taką oto przygodę, której tylko kilka słów tu przytoczę... "wiszę rozciągnięty na dwóch winczach nad przepaścią a wokół mnie chodzi niedźwiedź" Prezes człowiek wielkiej wiary, aż zapałał chęcią przeżycia mrożącej przygody, wiadomość ta uruchomiła jego wszystkie gruczoły produkujące adrenalinę i testosteron ze stoickiego wręcz o angielskim spokoju człowieka wyłonił się potwór żądny najcięższego terenu zapomniał o obietnicy spokojnego etapu, relaksującej pozbawionej cech offroudu jazdy i poprowadził nas szlakiem głazów kamieni, błota i rwących potoków. Początek był nawet przyjemny kamienistą dziurawą drogę rekompensowały piękne widoki, wspaniałe pejzaże dzikich gór, przeprawy brodami przez rzeki i tylko lekki niepokój dokąd my jedziemy? Na mapie dopatrzyłem się cienkiej nitki mającej według Prezesa świadczyć o przejezdności tego odcinka, ja jednak byłem bardzo sceptyczny, dałem się przekonać tym, że ten odcinek trzy lata temu pokonał Prezes swoim samochodem w grupie kilkunastu aut. W iście żółwim tempie posuwaliśmy się w górę najpierw wąską drogą czasami tylko będącą częścią strumienia, po kilometrze dość ostrego podjazdu szczątki drogi przestały istnieć nawet we fragmentach, jechaliśmy już tylko rzeką wciąż mocno pod górę kamienie, które do tej pory były tylko drobnymi kamyczkami z każdym metrem zamieniały się w głazy a ściany wyrastające po bokach robiły się coraz wyższe. Szeroka na pięć metrów rzeka zawężała się zaciskała a wąwóz robił się coraz wyższy, każdy kamień to osobny podjazd. najpierw powoli przodem delikatny najazd zatrzymanie kołami na głazie i zjazd by po chwili walczyć z nowym głazem opony ocierały się o błotniki maksymalnie pracujące resory tylko trzeszczały wykonując pracę tytanów, gdy przedni robił się prosty jak linijka, naciągnięty jak struna w skrzypcach to tylni wyginał się w mongolski łuk napięty przed wystrzałem, pot na moich plecach spływał zimną stróżką gdy podwozie zahaczało o kamień i gdy kolejny głaz uderzał o nie coraz gwałtowniej. Rzeka zamieniła się w wąski potok po kilkuset metrach w wąziutki strumień góry jakby zamykały przed nami wrota zaciskając swe ściany na naszych autach, zrobiło się tak wąsko ze nie można było otworzyć drzwi. Koniec! Dalej jechać się nie da, powalone drzewa zatarasowały całkowicie przejazd do przodu nie zrobimy już ani metra zresztą po co ? obrócić aut się nie da zbyt wąsko pozostaje cofanie, na odcinku ponad kilometra, to co przed chwilą wydawało się nie do przejechania przodem, teraz trzeba było pokonać tyłem. Staszek wygramolił się tylnimi drzwiami Toyoty i począł mnie pilotować kierować moja jazdą oceniać czy kolejny kamień nie uderzy w most lub reduktor, skrzynie biegów, unieruchamiając nas w tej głuszy, jak skręcić kołami by zachować kierunek toru jazdy, wyciągnąć z podwozia zaplątaną gałąź lub belkę drewna. W radiu słyszę, że Bobik już dotarł do miejsca gdzie obrócenie samochodu jest możliwe, po chwili Ojciec melduje swoje obrócenie, mnie ta droga ciągnie się w nieskończoność, już ręce bolą, kark sztywnieje od niewygodnej pozycji patrzenia do tyłu, a tu jeszcze tyle o przejechania. Jestem tak zmęczony, że w głowie roi się myśl by dodać gazu i przejechać jak najszybciej nie patrząc na konsekwencje byle już mieć za sobą ten koszmar ten strach o auto o to że do domu ponad tysiąc kilometrów. Gdy wyjeżdżam już ze strumienia obracam się, zmęczenie zastępuje złość wściekłość, już nie słucham argumentów nikogo ani Prezesa, ani próbującego mnie uspokoić Marka emocje biorą górę nade mną, jestem wściekły na zupełny brak odpowiedzialności na to że zaspokojenie własnych żądz naraża na taki stres innych, zupełnie bez potrzeby, nie licząc się z wcześniejszymi ustaleniami. W sukurs przychodzi mi Ojciec i Ania, ale jestem zbyt zdenerwowany by to docenić. Teraz ja poprowadzę kolumnę i tak będzie już do końca wyprawy, oczywiście nerwy za chwile się uspokoją i wrócą do normy ale zadra pozostanie już do samego powrotu i taki niesmak, jestem zły na siebie, że dałem się ponieść, że w ogóle wmanewrowałem się w zaistniałą sytuacje, wystarczyło przecież zignorować uwagi Prezesa i kierować się własnym instynktem, no cóż za brak konsekwencji i oddanie przewodnictwa w stadzie zawsze, podobno się płaci szkoda tylko że takim stresem, kolejne doświadczenie już mam za sobą.
Do Dubowa dojechaliśmy w milczeniu powoli sunąc jeden za drugim Defender jakby chciał się jak najdalej ode mnie oddalić zamykał nasz konwój, niestety dzisiaj do Czynadjewa już nie dotrzemy, kieruję się na Mukaczewo. Mam dzisiaj tylko jedno w planie rozbić obozowisko gdzieś nad wodą w spokojnym miejscu i porządnie odpocząć. Z czasem zacząłem tracić z oczu Prezesa różne myśli przychodziły mi do głowy a może się gniewa, może nie chce już z nami jechać i postanowił urwać się po Angielsku, nie pomyślałem że po ostatnim tankowaniu ma kłopoty z silnikiem, zatankował kiepskie paliwo i silnik zaczął się krztusić - tracił moc, ale Prezes nic przez radio nie meldował i z stąd te nieporozumienia, zupełnie zresztą niepotrzebne. W okolicach miejscowości Makarowo tuż przed Mukaczewem chyba Paweł w dolinie zauważył jezioro, postanowiłem skręcić w boczną drogę, a nuż dojedziemy do wody, krętą ścieżką docieram do brzegu stawu, ale brakuje Prezesa no teraz to już nieźle się zaniepokoiłem, poprosiłem Marka aby pojechał go poszukać a my z Ojcem wybierzemy miejsce no obóz, po chwili wszystko się wyjaśniło Defektor pokazał jak wrażliwy ma silnik jeżeli chodzi o jakość paliwa i po prostu odmówił dalszej jazdy, wspólnie z Markiem zaradzili problemowi i w kilka minut później dołączyli do naszego obozu. Ojciec jak zwykle znalazł komentarz co do dzisiejszego bardzo intensywnego dnia i stwierdził, że jedynym pożytkiem z całej sytuacji jest to, że Prezes nie będzie marudził co do miejsca postoju... i tak rzeczywiście było ani jednej uwagi zero komentarza. Kąpiel w jeziorze a raczej w stawie była odprężająca i dająca poczucie relaksu, woda cieplutka, syta kolacja i wspaniała pogoda, poprawiły już całkowicie nastroje, moi chłopcy śpią pod gołym niebem to już ostatni nocleg na Ukrainie jutro zwiedzimy dwa zamki jeden w Mukaczewie drugi w Użgorod. Noc była wyjątkowo ciepła i gwiaździsta, rano pierwszy wstał ksiądz Rafał i poprosił wszystkich na mszę nigdy wcześniej tego nie robił to znaczy nikogo nie namawiał a dzisiaj poprosił na nabożeństwo całą ekipę, intencja tez nie była przypadkowa - "za zgodę i pokój serc w drużynie KULCZYNA TEAM".
Zamek w Mukaczewie stoi na samotnej górze za miastem imponujący to widok już z daleka widać jego wielokondygnacyjną architekturę, podjazd krętą ścieżką liczne mosty w tym zwodzone świadczą o pomysłowości średniowiecznych budowniczych, jak na Ukraińskie warunki forteca wręcz w idealnym stanie świetnie zachowana, bo dotąd zwiedzane przez nas obiekty były raczej w opłakanym stanie a próby remontów świadczyły o Ukraińskiej ignorancji do historii i do przeszłości tych ziem. Tereny te nigdy nie należały do Polski i Polska nie sięgała ręka po te ziemie, to tutaj przebiegała granica Wielkich Moraw, wpływy zaznaczyła także Ruś Kijowska by w 1018 przynależeć do Węgier a od XVI wieku stanowić rubieże Siedmiogrodu, jedynym polskim akcentem było to że mieszkała w mim żona Ludwika Węgierskiego Króla Polski, ( który nie jako koronę dostał za kare, po matce córce Władysława Łokietka), drugi akcent polski niechlubny zresztą był zasługą księcia Lubomirskiego kiedy to latem 1657 roku jego armia splądrowała i złupiła miasto. Auta parkujemy u samych wrót zamczyska zwanego Pałanka przez wielką stalowa bramę dostajemy się do środka na jeden z dolnych dziedzińców, twierdza to niezwykła wielopoziomowa budowla z wieoma krużgankami, mostami zwodzonymi, bastionem, arsenałem i pięknym widokiem na całą okolice. Sama wystawa muzealna to już typowa ukraińska mieszanina współczesnego malarstwa rzeźby, z XVII wiecznymi ikonami, starymi meblami a nawet kolekcja żelazek czy pisanek, taka zbieranina wszystkiego ot można pooglądać, ale tak naprawdę tylko zamek jego położenie i architektura robi nieprawdopodobne wrażenie i przyciąga turystów, do pierwszej wojny światowej Austriacy adoptowali zamek na ciężkie wiezienie polityczne potem mieściły się tu koszary wojskowe w okresie władzy sowieckiej zamkiem władała milicja polityczna, by po czasie przekształcić obiekt na zupełnie coś innego jak szkoła rolnicza.
Opuszczamy zamek w Mukaczewie, do Użgorot pozostało około trzydzieści pięć kilometrów, w lusterku wstecznym widzę górę z zamkiem naprawdę cudny widok ale także widzę kierunkowskaz Bobika, też zjeżdżam na bok i zatrzymuję Toyotę po chwili dołącza Ojciec i Prezes. Już wietrzę kolejny problem, i wykrakałem znowu złamał się prawy tylni resor, ten wymieniany w Załoźcach. Marek pociesza że pióro pękło w takim miejscu którym umożliwia jazdę, dodaje jeszcze że nowe amortyzatory po prostu wyrwały się z gniazd, ale z tą awarią też da się jechać, do tego dochodzą problemy z elektryka, niezły pasztet z tym że póki jasno światła nie są potrzebne.
Do Użgorod dojeżdżamy w pełnym słońcu pogoda wspaniała, świetnie działa na Jadzię zmieniając ją nie do poznania, tryska entuzjazmem, uwielbia taką pogodę, gorzej z nami Marek nie cierpi upałów moi chłopcy i ja też nie bardzo dobrze czujemy się w takim skwarze Ojca nie muszę pytać jego milczący nastrój mówi sam za siebie. Miasto zatłoczone, ale nie mamy problemów z przejazdem, także ze znalezieniem zamku nie mamy kłopotów. Jest zupełnie inny jak ten w Mukaczewie wejścia do niego broni szeroka fosa, wysokie ściany murów dopełniają obronnego charakteru zamczyska w środku zamiast na dziedziniec wchodzimy w obszerny park z cmentarzem którego zwieńczeniem jest obronny szaniec i bastion ze stanowiskiem dział, mijamy mostem kolejną fosę i jesteśmy na dziedzińcu wchodzimy do pomieszczeń muzealnych, ubogie są wystawy w ukraińskich muzeach, tutaj można zobaczyć ekspozycję ciekawych pieców, ikon troszkę obrazów, nawet są końskie siodła i resztki uprzęży, w kilku pomieszczeniach odtworzono wnętrza starych urzędów z epoki panowania Cesarsko Królewskiej Monarchii Austrowęgierskiej na szczególną uwagę zasługuje wnętrze urzędu komitackiego ozdobione freskami z 1858 roku.
Na rogatkach miasta tuż przed samym przejściem granicznym niespotykany często na Ukrainie widok, duże centrum handlowe, wydajemy ostatnie hrywny to już nasze ostatnie zakupy w tym kraju jeszcze paliwo do pełna i już granica.
Niestety nie uniknęliśmy koszmaru przekraczania granicy unijnej z krajami ościennymi. Strona Ukraińska nad spodziewanie szybo i grzecznie dokonała odprawy. Natomiast na Słowacką kontrolę musieliśmy czekać ponad sześć godzin, w gorącym słońcu bez możliwości schowania się do cienia, w pełnym blasku żaru lejącego się z nieba, nie należało to nasze czekanie do przyjemności, po trzech godzinach Ojcu zaczęły puszczać nerwy, Marek tylko spokojnie marudził, Jadzia rozkoszowała się słońcem w odkrytym samochodzie i opalała buzie i tors, Ania czytała książkę a gdy ją skończyła wertować moje przewodniki, załoga Land Rovera nic nie robiła. W pewnym momencie Ojciec nie wytrzymał bezsensownego oczekiwania, zirytowany przepuszczanymi samochodami bez kolejki, począł wpływać na gromadzący się coraz liczniej najpierw tłumek potem tłum, złożony z Niemców, Słowaków, Czechów, nie wiem jak się z nimi dogadał nie znając ich języków, ale widać frustracja czekających i bezradność wobec cwaniactwa innych może i mówi wieloma językami obcymi ale zawsze ma jedno imię: ZŁOŚĆ i KRZYWDA. Zaczęło się robić nie przyjemnie i troszkę niebezpiecznie tym bardziej że znam stosunek Słowackich celników i pograniczników do nas Polaków. Graniczną mini rewoltę udało mi się zażegnać i w końcu nareszcie przepuszczono nas przez barierki po kilkunastu metrach jesteśmy na Słowackiej stronie... jeśli ktoś myśli że to koniec naszej mordęgi to się bardzo myli, wjechałem jako pierwszy i na mnie skupił się impet i wściekłość Słowaków. Kontrola bagażu włącznie z wyciąganiem całego majdanu, obelgi pod kątem narodowości mojej i tego że Polacy to najgorsi turyści i jeszcze wiele innych epitetów, które znosiłam dzielnie, patrzałem na Ojca który stał za mną, spoglądałem na jego minę to znaczy na jego twarz. Miała w sobie jakiś dziwny grymas ale nie umiałem go jednoznacznie określić czy to był strach czy złość nie to chyba było zdziwienie i myślałem tylko o jego samowarze, i tym czy będzie problem, bo jego nerwy już dawno osiągnęły poziom krytyczny i mogłoby dojść do konfliktu Polsko - Słowackiego, który na pewno nie kończyłby się tu na granicy. Na całe szczęście po przejeździe mojego auta zmieniła się kontrola, wściekłego celnika-szowinistę zastąpiła miła ładna celniczka pozbawiona zupełnie fobii narodowościowych i przepuściła wszystkie samochody bez kontroli.
Zmrok zapadł bardzo szybko ten czas, który pochłonęło mam czekanie na przejściu granicznym mieliśmy przeznaczyć na zwiedzanie słowackiego miasta Lewocza a teraz nic z tego nie wyjdzie. Włączyłem GPSa działa! są ulice miejscowości jest mapa Słowacji, Prezes proponuje nocleg i jednocześnie zaprasza do swojego domku letniskowego nieopodal Piwnicznej, urządzenie wskazuje około 200 km trasa do przejechania. Wspólnie podejmujemy decyzję jedziemy jak najkrótszą drogą przez Słowację do Polski, Ojciec za Popradem odłączy się od nas, chce odwiedzić przyjaciół koło Zakopanego no cóż powoli nasz team się rozjeżdża. Ruszamy ja pierwszy za mną Bobik, Ojciec na końcu Prezes, ale jazda nie układa nam się gładko co chwilę Bobikowi gasną światła, dotąd jeździliśmy za dnia i w kraju gdzie podczas jazdy dziennej się ich nie używa a tu taki pasztet co chwila awaria instalacji, musimy zatrzymywać się Prezes coraz bardziej zirytowany, ja zmęczony, oczy same mi się zamykają, Marek coś tam naprawia ale zdaje się to psu na buty cały czas to samo światła przygasają, pulsują, żarzą się by po chwili zapłonąć jasnym blaskiem i znów zgasnąć. I tak do samej granicy potem nie było lepiej ale w kraju pewniej się czuję i już tak się nie martwię, te parę kilometrów które nam zastały damy radę nawet bez świateł bierzemy z Prezesem Marka miedzy nasze auta i jakoś dokulamy się do letniska Prezesa. Dotarliśmy późno w nocy część domowników, przyjaciół Prezesa na nas czekała, domek góralski drewniany jest łazienka myje twarz ręce i padam zmęczony obok Pawła na rozłożonych wcześniej materacach nie pamiętam momentu zaśnięcia nie pamiętam snów spałem i spałem, górskie ranne powietrze wdarło się do środka stawiając mnie na nogi. Znowu pierwszy wstałem, starałem się bardzo cicho zejść po schodach na dół ale jak to z drewnianymi stopniami bywa strasznie skrzypią i obudziłem Prezesa, podobno już wstawał. Pojechaliśmy po świeży chleb ser masło pomidory do sklepu, gdy wróciliśmy cały zespół już krzątał się po izbach. Jeszcze tylko śniadanie w górskiej atmosferze i ruszamy zatłoczonymi drogami do domu na Śląsk.
Tak kończy się trzecia wyprawa zespołu KULCZYNA TEAM, chyba najtrudniejsza, brały w niej udział cztery samochody dziewięcioro osób wszyscy wróciliśmy zdrowo do domu, nasze auta także! o własnych siłach przewiozły nas okropnymi wertepami dzielnie się spisując. Pokonaliśmy prawie cztery tysiące kilometrów i chociaż nie wszystkie plany udało się zrealizować nie wszystkie zamki zwiedzić zobaczyć, to zdobyte doświadczenie i nie mam tu na myśli brodzenia w błocie czy pokonywania kolejnych dziur, nauczyło mnie innego spojrzenia na życie w grupie ludzi o tak odmiennych osobowościach tak różnych charakterach, o zupełnie innych zainteresowaniach. Wszystko tysiące kilometrów od domu tutaj zawrócić się nie da, trzeba znaleźć dużo dystansu dla grupy i dla siebie i choć nie zawsze udawało mi się rozładować napięcie znaleźć cierpliwość zmienić niezręczną sytuację w część naszej przygody, przekuć złość i nerwy w żart i dowcip. Powiem, że kończymy naszą wyprawę w bardzo dobrych nastrojach w poczuciu wspaniale spędzonego wspólnie czasu. Jeśli chodzi o mnie to była kolejna bardzo osobista wyprawa dotykająca miejsc bliskich mojemu sercu, mojej historii spędzona z moimi synami i przyjaciółmi, zakochałem się w tej krainie przed laty jako młody chłopiec zasłuchany w wyidealizowany świat marzeń mojego ojca, dziadka, tego co minęło bez powrotnie, miałem tę szansę zobaczenia tych miejsc dotknięcia tej ziemi oddychania tym powietrzem, dziękuję losowi za to i wszystkim, którzy byli ze mną i pomogli mi te marzenia zrealizować.