Inflanty 2010
Od samego początku rok 2010 był nijaki, taki do bólu normalny; praca, las, spotkania, konie - wszystko przebiegało ot, tak spokojnie, zwyczajnie. Tylko moja wyprawa, nasz wyjazd wisiał na włosku. Paweł miał czteromiesięczne praktyki zawodowe w Holandii, a Staszek do wyjazdu tak jakoś nie bardzo się palił.
Sam pakowałem kufer, kompletowałem sprzęt. Przez skórę, zresztą co ja mówię przez skórę od razu widać było, że to ja jestem inicjatorem, motorem wyjazdu, a Staszek nie chce mnie urazić. Może chciał podtrzymać tą czteroletnią tradycję wspólnych wyjazdów i naszego zespołu? A niechęć pokonywania tysięcy kilometrów chyliła szale...
Czasami wspominam lata dziewięćdziesiąte, wtedy nie mogłem się od moich chłopców opędzić. Wszędzie ze mną jeździli, polowania kilkudniowe w Kłobucku, spanie w samochodzie, wieczorne wysiadywanie ambony, hmm zimne poranki wstawanie o 4 rano mycie buzi w strumyku i ta radość bycia razem ze sobą, posiłki na masce auta i zawsze we trójkę. Raz tylko nie zabrałem synów na strzelnicę, coś ich zatrzymało w leśniczówce, dzisiaj nawet nie pamiętam czy to była choroba czy nie odrobione lekcje i kara pozostania w domu. Wszyscy moi znajomi z niedowierzanie pytali gdzie pogubiłem chłopaków i kto będzie za nami amunicję i broń nosić, a kto pozbiera nie rozbite rzutki? Myślałem że zawsze tak będzie... gdzie ja, tam i moi chłopcy, co wymyślę będzie naszym wspólnym pomysłem, i tak było. Nie wiem co stało się przełomem, co miało wpływ na to, że już nie potrafię ich zainteresować swoimi pomysłami. Czasami o tym myślałem, że w końcu przyjdzie kiedyś taki czas i pozakładają rodziny będą mieli swoje życie... ale te 10 dni wspólnych wypadów pozostaną na lata, to będzie taki talizman wspólny zespół, i szczęście męskiej wyprawy!
Ruszyliśmy rankiem we dwójkę sami bez kolegów, innych aut, kolumny samochodów, radia CB i ciągłego nawoływania... Wyprawa samotna, chciałem pobyć sam z synem, tak jak w 2007 jednym małym samurajem objechaliśmy sześć krajów europy.
Wiosną kupiłem koszulki nowoczesne z membraną takie odlotowe. W składzie mundurów leśnych w Katowicach zapewniano mnie o ich super właściwościach, były drogie jak diabli... i niewygodne jak 100 diabłów kleiły się do ciała nie przepuszczały powietrza ciężkie i niewygodne nawet na ścierę się nie nadają, noszenie ich jest karą w zimie zimne w lato kleiste stu procentowy niewypał.
Pierwszym punktem naszego wyjazdu był Sulejówek i dom Marszałka Piłsudskiego Milusin. Przez Warszawę nasz GPS przeprowadził nas bez problemów, po prostu mistrz miejskich skrótów i objazdów. Sulejówek to niskie podwarszawskie osiedle w morzu zieleni, tylko kilka kilometrów za Warszawą a tak tu spokojnie cicho, małe wille, dworki ukryte pomiędzy rosłymi już sosnami, zasłonięte ścianą zielonych krzewów. W tych krętych uliczkach błądziłem jak w labiryncie angielskich parków po prostu pogubiłem się, na szczęście napotkana mała dziewczynka wskazała gdzie jest dworek Marszałka, tak blisko przemknąłem tędy już raz i nie poznałem ani bramy ani wejścia. Na lewo od furtki w gąszczu liści stoi do dzisiaj drewniany dom, który nabył Piłsudski, i w którym rodzina, prze wegetowała bo inaczej nazwać tego nie można kilka lat nim został wybudowany dworek. Pawilon pozbawiony był prądu, bieżącej wody i już wtedy prezentował raczej opłakany stan Pani Aleksandra dokonywała cudów by zapewnić rodzinie jako taki byt. Piłsudski w ogóle nie zwracał na warunki życia uwagi był zbyt pochłonięty pracą, zresztą nigdy nie miało to dla niego znaczenia. Mieszkał zawsze skromnie jadł skromnie, jedyne co musiał mieć pod ręką to oprócz brauninga, papierosy, specjalnie dla niego produkowane, mocną herbatę i suche ciastka, które moczył w niej przed zjedzeniem. Tego napoju Marszałek wypijał ogromne ilości musiała być mocna i słodka. Nawyk przywieziony jeszcze z zesłania z Syberii towarzyszyć będzie mu do końca życia.
Wąską ścieżką dochodzimy do białego dworku jest taki jak go zapamiętałem ze starych fotografii i filmów. Wybudowany ze składek społecznych zainicjowanych przez legionistów, stoi w nienaruszonym stanie, podobno po wojnie było tu przedszkole i dlatego kondycja domu jest nie najgorsza. Białe odnowione ściany, schody, mam kilka fotografii na których widać jak marszałek siedzi w tym miejscu bawiąc się z córkami. Tylko powierzchni przed wejściem jest jakby mało, ciasne zarośnięte drzewami, krzewami, przecież tutaj podczas imienin Marszałka mieścił się prawie pułk wojska, to tutaj Belina dosiadał klaczy Gri Gri ofiarowanej Komendantowi przez legionistów w prezencie, a teraz to ledwo pluton by się zmieścił i to bez koni.
Na progu wita nas starszy szczupły i wysoki Pan, o ostrych rysach, czerstwy na twarzy, z uśmiechem zaprasza do środka. Jest opiekunem domu, który powoli staje się napo wrót domem Pana Marszałka, wracają tu stare meble książki pamiątki po komendancie. Wchodzę z synem w progi tego jakże dla mnie drogiego domu. To tutaj Marszałek przyjmował gości stąd w 1926 roku ruszył do Warszawy. Po deskach tych podłóg przechadzał się Wieniawa, Orlicz, Prystor, Beck, Walery Sławek i teraz ja i mój syn. Pan przewodnik jest bardzo miły kompetentny tłumaczy opowiada. O rzeczach o których już wiem, ale pokazuje jak były rozstawione meble gdzie stał stół gdzie było biurko i mały stolik na którym Marszałek układał godzinami pasjanse, strasznie to lubił. Ze wszą bije prostota i skromność tych pomieszczeń. Nie ma tu przepychu władzy, rzeźb, na ścianach drogich obrazów i jak mówi starszy Pan nigdy nie było. Marszałek nawet swoją pensję przeznaczył na dzieci poszkodowane w działaniach wojennych, a sam utrzymywał się z pieniędzy uzyskanych za napisane książki, wywiady i relacje. Pani Aleksandra była kobietą bardzo skromną pomimo otrzymania orderu Virtutti Militarni i pracy konspiracyjnej. To ona jako jedyna kobieta była uczestnikiem słynnej akcji ekspropriacji w Bezdanach w 1908 roku, i to ona była odpowiedzialna za przeżuty i zabezpieczenie arsenałów z bronią oddziałów PPS.
Zamykając furtę dworku cały czas zbieram myśli próbuję sobie poukładać to co zobaczyłem czego dotykałem, dla mnie to bardzo osobiste doznanie.
W strasznych korkach po godzinie dojeżdżamy do Mińska Mazowieckiego, tutaj mieszka mój dawny szkolny przyjaciel Rumpel też pracuje w lasach jego żona prowadzi małą przydrożną knajpkę. Dawno się nie widzieliśmy, powitanie, serdeczności, zwiedzanie domu wszystko jak za dawnych czasów, no może poza jednym od trzech lat jestem abstynentem i tu zaskoczenie... bywa i tak. Przesiadamy się w forda exploatera ale poza klimatyzacją nic specjalnego. Zwiedzamy las przyjaciela i tu zaskoczenie w obrębie leśnictwa ma drzewostan parkowy objęty ochroną. Piękne dęby daglezje i potężne jodły robią wrażenie nawet na leśniku z 25 letnim stażem. Niedawno Rumpel kupił stary domek z gospodarstwem, fajna stara rudera zapuszczona, w której ząb czasu i niedbalstwo poprzedników doprowadziły do zupełnej ruiny. Ale miejsce całkiem przyjemne położone pod lasem... szkoda że u siebie nie mam tak wielkiej stodoły, chyba z wszystkich zabudowań kupionych przez Rumpla, w najlepszym stanie.
Po obiedzie, mino usilnych próśb przyjaciela o pozostaniu na noc ruszamy w dalszą podróż... kierunek Augustów. Okropny upał... tuż za miastem tankuję auto, na stacji nie małą sensację wzbudza moja toyota chyba z dziesięciu chłopa obległo nasz wóz podziwiając ją zachwalając stan oraz to że mają szczęście zobaczyć tak pięknego klasyka... tak oni mówili. Super koszulki dawno powędrowały do brudnych ciuchów ledwo dały odkleić się od skóry.
Dzisiaj już nie przekroczymy granicy z Litwą zresztą nie ma takiej potrzeby, jesteśmy w krainie tysiąca jezior i znalezienie dogodnego miejsca do odpoczynku nie zajęło nam sporo czasu. Piękne jezioro, cudowny sosnowy las, słońce chowające się za wzniesieniem zielonych wierzchołków drzew, taki obraz widziany z dachu mojego autka zapamiętam, zasypiając po bardzo ciekawym i intensywnym w wydarzenia dniu. Jeszcze zaspany, w głowie tłuką się ciągle obrazy wczorajszego dnia nie potrafię i nie chcę otwierać oczu, jeszcze śnię o Sulejówku o drodze wskaźniku paliwa, coś mówi pani z GPS... i z dołu słyszę głos Staszka : tato wstawaj kawa zrobiona... Oj, chyba zaspałem, ale cisza wokół nas, tafla jeziora płaska i równiutka jak lustro nad którą snuje się obłok mgły. Słońca jeszcze nie widzę niebo niebieskie czyściutkie z poświatą purpury zamieniającej się z każda sekundą w kolor złocistego miodu i ten zapach... słyszę głośniejsze już wołanie z retorycznym pytaniem "wstajesz czy nie? kawa wystygnie! "Już nie śpię, wstaję" odpowiadam, ale swoją drogą czasami ten mój syn lubi zaskakiwać!
Po śniadaniu w dobrych nastrojach ruszamy w trasę, plany na dzisiaj mamy dość napięte. Pierwszy nasz kontakt z Litwą zaczynamy od Druskiennik. To nie wielkie małe miasteczko wtulone w lasy wygląda jak enklawa miejska pośród zieleni. Troszkę senne, spokojne ciche pozbawione gwarów turystów spacerowiczów wybuchu śmiechu grup młodzieży. Przed II wojną światową był to znany kurort odwiedzany przez licznych kuracjuszy turystów już w XVIII wieku Stanisław August Poniatowski wydał dekret ustalający miasto i okolice uzdrowiskiem. Pokłady solanek i słonej wody czynią to miejsce specjalnym i wyjątkowym.
To w tym mieście w 1924 roku rozpoczął się romans Marszałka Piłsudskiego z Eugenią Lewicką zakończony w 1933 roku śmiercią pięknej lekarki w dość niejasnych okolicznościach. Krąży od lat takie powiedzenie że " Kto nigdy nie był w Druskiennikach, temu wszędzie się podoba". Nie ma tu wiele zabytków do zwiedzania, piękne wille, dworki ogrody parki popadły w ruinę w czasach komunizmu, a lecznicze właściwości tego miejsca czekają na ponowne odkrycie i docenienie wartości dla zdrowia płynących z tych wspaniałych wód. Można tu znaleźć i odszukać wąskie alejki kluczące pomiędzy drzewami, kiedyś zapewne były to piękne deptaki zapełnione kuracjuszami popijającymi cudowną wodę, panie w białych sukienkach z parasoleczkami, panowie w słomkowych kapeluszach z laseczką w dłoni a w tle orkiestra parkowa grająca walca Straussa takty Chopina czy Czajkowskiego. Ten czas przeminą bezpowrotnie zniknął wraz z epoką z ludźmi i całym światem spokojnego czasu międzywojnia wraz z polskością tych ziem...
Zakupy w sklepie poczynione, woda mineralna kupiona, ale jest bardzo specyficzna porównać ją można w smaku z wodami krynickimi... czyli równie ohydna...
Przez kilkanaście kilometrów jedziemy wąskim asfaltem klucząc pośród pięknej zieleni lasów jezior droga bardzo wąska ale nawierzchnia idealna, jedno co mnie zastanawia to to ze każde skręcenie w las, każda boczna droga zamknięta jest solidnym szlabanem z licznymi znakami i tablicami zakazującymi wjazdu, a nieliczne domy są opuszczone nie zamieszkałe przez ludzi. Całe gospodarstwa, wyglądają jakby ktoś je pozostawił wiele lat temu nie zabierając nawet sprzętu gospodarskiego. Nie są to zdewastowane rozkradzione ruiny ot po prostu opuszczone domy. Nasuwa się taka myśl prawdopodobnie z oglądanych filmów czy przeczytanych powieści, jak by przez te tereny przeszła zaraza pomór zabijając ludzi zwierzęta, a nikt już po tym nie odważył się tych terenów zasiedlić.
Jadąc w coraz większym upale bocznymi drogami docieramy do rogatek Wilna. Zanim jeszcze przyjdzie nam zwiedzać miasto tuż przed nim zbaczamy do miejscowości Troki.
Ta niewielka miejscowość była w XIV wieku najważniejszym miejscem Litwy to tu była stolica Wielkiego Księstwa Litewskiego tu kryje się bogactwo historycznych pamiątek Litwy jej wielkości i samostanowienia tak dumnego narodu. Ale dojazd do zamku okropny, nie oznakowany błądziliśmy kilkadziesiąt minut, zupełnie przez przypadek trafiając do obronnego klasztoru na suchej wyspie nie zamieszczonego w przewodnikach. Piękne i atrakcyjne miejsce zupełnie pominięte. Napotkany Litwin wskazał nam drogę prowadzącą do zamku i już za chwilkę wpadliśmy w gąszcz komercji, tłumy ludzi straganów wszechobecnej chińszczyzny sprzedawanej w różnego rodzaju budkach, można się było poczuć jak na Krupówkach w Zakopanym czy deptaku w Ciechocinku, a do tego ten straszny lejący się z nieba żar. Zamek i owszem jest odbudowany na wyspie na jeziorze Galve przypomina stylem ten w Malborku tylko jest od niego po stokroć mniejszy i bardziej nastawiony na komercyjne zarabianie pieniędzy niż niosąc za sobą wartości historyczne, zobaczyć warto ale na kolana nie rzuca jak to przedstawiają niektóre przewodniki. Upał był już tak wielki że Staszek ni stąd ni zowąd rozebrał się i wskoczył do jeziora okalającego zamek spowodowało to pewno onieśmielenie spacerujących młodych ludzi bo po chwili zatoka zapełniła się pływakami pluskającymi się beztrosko pod murami zamczyska. Pomyślałem że zaraz przyjdzie ochrona i zacznie zwracać uwagę, lecz poza śmiechem i nieskrywaną zazdrością przechodniów, którzy z pewnością wszyscy schłodzili by się w wodzie i chętnie zmoczyli rozgrzane ciała, lecz z braku strojów kąpielowych czy większej odwagi nikt nic nie powiedział. Kawa w kawiarni podzamcza smakowała wybornie przewiewne miejsce na wzgórzu i widok na piękne jezioro tylko dopełniał aromatu napoju.
Do centrum Wilna dojechaliśmy w samo południe. Od pierwszego spojrzenia, pierwszej chwili miasto zrobiło na mnie, na nas wyjątkowe wrażenie. Zawsze porównywałem je, w rozmyślaniach ze Lwowem, tęskniłem nad utratą tych miast i oderwaniem ich od Polski po 1945 roku. Wilno kojarzyło mi się z Mickiewiczem chociaż raczej powinien Nowogródek, z Miłoszem, Marszałkiem Piłsudskim chociaż i on urodził się ponad 60 km od miasta na samym krańcu Wileńszczyzny. Cmentarz na Rosie, porównywałem z Łytrzakowskim. Także i pułki ułanów stacjonujących w tych miastach były kolejno po sobie następującymi. W Wilnie 13 PU we Lwowie 14 PU. Historia przynależności tych miast do Polski różniła się między sobą. Lwów został zdobyty i okupiony ciężkimi walkami, zaś Wilno podstępem Marszałka.
Do Lwowa z odsieczą dla walczących powstańców ruszył Michał Tokarzewski Karasiewicz na czele 5 pułku piechoty legionowej zdobywając miasto 19-23 listopada 1918 roku przepędzając ukraińską Armię Halicką i Strzelców Siczowych dowodzonych przez Dmytro Witowskiego. Inaczej przedstawiała się sprawa przynależności Wilna. Tu pojawił się problem polityczny pomiędzy Polską i Litwą. Piłsudski wykazał się niebywałym kunsztem i podstępem. Wysyłając do Wilna gen Lucjana Żeligowskiego, który to w 1920 roku zajął miasto i Wileńszczyznę tworząc niezależne od Polski państwo Litwę Środkową wypowiadając posłuszeństwo Naczelnemu Wodzowi. Pozorowany bunt generała przeciwko Marszałkowi był w istocie jednym z najbardziej spektakularnych posunięć marszałka Piłsudskiego. Sam Żeligowski do dzisiaj kojarzony jest głównie z tym wydarzeniem, które na niespełna 20 lat uczyniło Wilno Polskim miastem.
Miasto pozbawiane jest zupełnie ruchu ulicznego puste ulice od czasu do czasu pojawia się autobus, samochód, tramwaj, w porównaniu z koszmarnymi korkami Lwowa Wilno sprawia wrażenie miasta pustego. Jakie ono jest piękne, czyste odnowione, śnieżno białe miasto, zaparkowałem samochód w bocznej uliczce i jak się okaże później świetnym pomysłem było zabranie GPS do kieszeni z zaznaczeniem punktu parkowania. Spacerujemy, kluczymy uliczkami, Wzgórze Giedymina, Stary Arsenał, zamek Górny, Brazylijka, kościoły, wiekowe kamienice starego miasta. I jest Ostra Brama i Matka Boska wchodzimy przez nią z drugiej strony. Często wyobrażałem ją sobie jako coś wielkiego monumentalnego, świętego, sprawił to pewno Mickiewicz inwokacją Pana Tadeusza, Piłsudski stawiając Ją na równi z Częstochowską Czarną Madonną. I tutaj zaskoczenie bez tłumów pielgrzymek tłoku setek ludzi bez kramów ulicznych i całej tej odpustowości Częstochowy, spokojnie mogę oglądać święty obraz jest tak blisko dostępny, na wyciągnięcie ręki, nie zamknięty za kilkoma drzwiami stalową kurtyną jak w Częstochowie pokazywany tylko na specjalne okazje. Ta Matka Boska jest otwarta, piękna jakby stała w złotej sukni w białej bramie z błękitną poświatą ścian.
Żar z nieba, który wylał już cały swój gorąc na ulice Wilna dał się nam nieźle we znaki. Staszek dość dobrze to znosił ja powoli zacząłem wysiadać, osłabłem okrutnie, ołów w nogach ciężar w piersi i pustka w głowie. Przysiadłem na schodach starej kamienicy, która w innych warunkach zachwycała by swym wyglądem pięknem kunsztem architektury. Zbawienna okazała się pepsi, którą syn kupił w małym sklepiku zimna, ale była pyszna, postawiła mnie na nogi od razu. Zerknąłem na GPS do samochodu mamy ponad 2 km, ale kawał drogi, pomyślałem, byłby problem bez tego urządzenia odnaleźć naszą toyotę, w tych zaułkach uliczek starego miasta. Jeszcze jedna pepsi i łyk kawy przywróciły mi dobry nastrój i wlał energię, a może to widok autka sprawił, że nabrałem sił i ochoty na dalszą podróż. Jednego czego bardzo żałuję to, że nie odwiedziliśmy cmentarza na Rosie. Może wydawać się to dziwne ale miałem dość zwiedzania, kluczenia zaułkami, oglądania kościołów pomników przeszłości, chciałem jak najszybciej znaleźć się poza miastem, nad jeziorem wykąpać się spłukać ten żar, odpocząć poukładać myśli na kolejny dzień, może błędem był tak intensywny dzisiejszy program? Wypełniony jazdą, zwiedzaniem zamków kościołów, kilometrami krętych uliczek starego Wilna? Cmentarz na Rosie pozostaje nadal niezwiedzonym tajemniczym miejscem, i daje to kolejną okazję do odwiedzin Litwy i Wilna.
Pierwszy obóz na Litwie założyliśmy nieopodal miejscowości Arvydai nad niewielkim jeziorem. Byliśmy bardzo zmęczeni, krótka i szybka kolacja. Namiot Staszek rozbił w kilka minut z czasem dojdzie do takiej perfekcji że nie zajmie mu to więcej jak kilkadziesiąt sekund. Sen przyszedł nagle szybko, nie było tego majaczenia zasypiania analizowania pod zamkniętymi powiekami całego dnia zasnąłem z długopisem i notatnikiem pod głową, nawet lampki nie zgasiłem Staszka. Dopiero rankiem zobaczyłem jakie to piękne miejsce. Mała polanka pośród wysokich krzewów z lewej strony od zachodu zamykała ją ściana niewielkiego lasku na wprost naszego namiotu błyszczała tafla jeziorka unosząc pośpiesznie resztki pary z nad swojej powierzchni, woda była dziwnie kolorowa błyszczała i połyskiwała w wschodzącym słońcu, dwie białe czaple brodziły w płytkiej wodzie, pewno w poszukiwaniu śniadania, schodząc po drabince namiotu znikły mi z oczu za wysokimi trzcinami by po chwili ujrzeć je wznoszące się nad jeziorem, pomyślałem jak szybko potrafią nabrać wysokości. Trawa cała pokryta była poranną rosą, po przejściu kilkunastu metrów cały dół koszulki był mokry, to prawie jak kąpiel. Ustawiłem stolik, krzesła przygotowałem śniadanie, budząc syna spojrzałem na zegarek, ojejku dochodziła szósta rano, troszkę wcześnie zresztą Staszek dał temu wyraz krótkotrwałym brakiem humoru na szczęście tylko do śniadania. Przed siódmą cały obóz był poskładany i gdyby nie ślad kół i wydeptana trawa w miejscu stolika nikt by nawet nie przypuszczał że jeszcze przed godziną tutaj nocowaliśmy.
Zułów do którego zmierzaliśmy to maleńka wioska położona na krańcach Wileńszczyzny tuż przy granicy z Białorusią. Do końca XIX wieku stał w niej okazały dwór państwa Piłsudskich i właśnie tu nad rzeką Merą w grudniu 1967 roku przyszedł na świat Józef Klemens jako czwarte dziecko Marii z Bilewiczów i Józefa Piłsudskiego.
Marszałek nie pałał wielkim sentymentem do tego miejsca, już jako Naczelnik Państwa a później szef Głównego Inspektoratu Sił Zbrojnych odwiedził Zułów bodaj raz. Sentymentalnie i emocjonalnie związany był z Wilnem to miasto kochał i do niego często wracał nawet swoją posiadłość letniskową otrzymaną w ramach świadczeń związanych z orderem Virtutti Militarii wybrał w niedalekich Pikieliszkach.
Niezauważenie minąłem wioskę wjechałem w tak zwany duży lub jak inni mówią nowy Zułów. Na trawie przy przystanku siedzała para młodych ludzi, pytam dziewczyny o Piłsudskich, dom, rzekę Merę, ale obydwoje są nieźle wstawieni alkohol wyczułem od nich już podchodząc, nic nie wiedzą są zbyt piani by z nimi rozmawiać. Z pomocą przyszła starsza tęga Pani. Zagadnęła nas czystą polszczyzną "szukacie Panowie dworu Piłsudskich? " zapytała, ja Wam pokaże. Staszek przeskoczył do tyłu auta, starsza Pani dziarsko wskoczyła do toyoty pokazując drogę. Nie byłem zaskoczony tym co zobaczyłem znałem to miejsce z dziesiątków fotografii oglądanych w książkach. Pomnik postawiony już po 90 roku dąb posadzony przez prezydenta Mościckiego i legionistów w latach 30 resztki fundamentów a w dolinie wąska rzeczka Mera. Wszystko takie oczywiste na miejscu nie zmienione od lat, a jednak to tylko moje wrażenie. Dołączyła do nas młoda dziewczyna bardzo gadatliwa mówiąca nieźle po polsku z wyraźnym wileńskim akcentem. Pełni tutaj rolę opiekunki a także przewodnika i kustosza zarazem, tego miejsca. Kosi trawę sadzi kwiaty sprząta i pielęgnuje pamięć i jak na swój młody wiek dużo wie o Piłsudskich Marszałku i tej ziemi. Opowiada z wielkim przejęciem i zapałem, szczyci się swoim polskim pochodzeniem, jak mówi teraz już może, za czasów ZSRR to miejsce inaczej wyglądało było tu wysypisko śmieci i składowisko materiałów. Dopiero staraniem polskich władz i organizacji przywrócono nu należną cześć i szacunek. Pod pomnikiem zostawiłem flagę biało czerwoną chwila zadumy kilka zdjęć... serdeczne pożegnanie z Paniami i dalej w drogę.
Postanowiłem dojechać do Łotwy bezdrożami wzdłuż granicy białoruskiej. Piękne pojezierze mnóstwo jezior poprzeplatanych połączonych rzekami i rzeczkami, barwny krajobraz małych malutkich wiosek. Domki przeważnie drewniane kryte gontem gospodarstwa wyjęte żywcem z powieści Orzeszkowej czy wierszy Mickiewicza, wszystko sprawia wrażenie spokoju, nostalgii, jakby czas zatrzymał się w miejscu. Jednak z każdym przejechanym kilometrem zaczynam odczuwać niepokój. Nie widać ludzi, krzątających się po gospodarstwach, ani zwierząt na łąkach, dymu z komina to co jeszcze przed chwilą sprawiało wrażenie sielskości, wsi anielskiej zaczyna zwolna przygnębiać. Zatrzymuje auto przy jednym z gospodarstw, jest opuszczone, nie opodal stoi kościół może cerkiew? też opuszczony. Mały cmentarzyk przy kościele chyba nikt nie odwiedzał go od lat? zaniedbane zarośnięte krzewami, trawą groby na pomnikach są polskie nazwiska. Te wszystkie wsie przy granicy są puste, ale domostwa nie są okradzione spustoszone przez wandali, złodziei szyby nie powybijane, tak to wszystko wygląda jakby ktoś przed chwilą opuścił to miejsce, tylko zarośnięta brama, długo nie otwierana furtka świadczy o tym że nikt tu nie mieszka od lat. Samochód na piaskowej drodze wzbija tumany kurzu, myślę o tych ludziach którzy tu kiedyś mieszkali prowadzili gospodarstwa uprawiali pola które powoli zaczynają zarastać lasem, w takich momentach gdy widzę tak opuszczone domy przypomina mi się książka Nienackiego "Wielki Las " I jej bohater Horst Sobota, który od lat walczy z lasem uporczywie wchodzącym w jego gospodarstwo o bezsilności człowieka wobec otaczającego go świata, Tak trzeba przeżyć wiele lat, przejechać tysiące kilometrów by zrozumieć, a może inaczej by próbować zrozumieć to co dokoła nas się dzieje, co i kto nas otacza.
Powoli zaczynam rozglądać się nad miejscem na nocleg, dzisiaj chcieliśmy wcześniej rozbić obozowisko, odpocząć wykąpać się poczytać przewodnik, zjeść dobrą biwakową kolację.
Krętą ścieżką wśród bardzo wysokich traw szuwarów trzcin dojeżdżamy do brzegu jeziora, ale ono jest potężne nie widać drugiego brzegu. W oddali za niewielkim pagórkiem unosi się smużka dymu jeszcze pięćdziesiąt metrów i widzimy dach zielonego domu. Ścianami prawie przylega do brzegu jeziora. Obok domu w głąb wody wdziera się szeroki pomost rybacki do niego przycumowanych jest kilka łodzi, opodal na drewnianym rusztowaniu suszą się sieci. Za drewnianym stołem siedzi kobieta około czterdziestoletnia z dwoma mocno podpitymi facetami głośno rozmawiają co raz przekrzykując się. Nic nie rozumiem z tego co mówią pewno to język litewski dla mnie obcy nie zrozumiały. Gdy zbliżamy się do nich milkną, przyglądają się nam jak byśmy byli nie z tego świata. Pozdrawiam i witam się po rosyjsku, momentalnie zaczynają do mnie mówić w tym języku to co przed chwilą było niezrozumiałe teraz jest oczywiste. Są serdeczni ale mężczyźni zbyt piani by cokolwiek zrozumieć, kobieta jest tylko ciut trzeźwiejsza. Jeden z gości, o dziwo po chwili wsiada na rower i odjeżdża, drugi znika za drzwiami drewnianego domu. Pytam kobiety czy można się tutaj rozbić obozem na jedną noc, czy można się wykapać. Jest bardzo nas ciekawa dobrze mówi po rosyjsku nazywa się Akwilla i dowiaduję się że dzisiaj pochowała 90 letniego ojca i stąd to pijaństwo po prostu stypa. Woda w jeziorze jest dziwnie brązowa czyściutka ale ma kolor kawy. Jezioro rzeczywiście jest potężne nazywa się Drysvaty i jest granicznym jeziorem prawie trzech państw Litwy, Białorusi i małym dopływem Łotwy. Ojciec Akwilli był rybakiem i do końca życia łowił ryby pokazuje nam sieci które jeszcze po jego ostatnich połowach jeszcze nie wyschły. Pokazuje nam banię, domek, szałas? kąpielowy, opowiada o życiu nad jeziorem o tym jak ciężko im się żyje. Humor poprawia jej butelka żubrówki, którą postawiłem na stole, jak by z pod ziemi wyrasta poprzedni biesiadnik, który do tej pory siedział w domu. I imprezka na nowo się rozkręca, absolutnie nie przeszkadza im to że idziemy ze Staszkiem rozłożyć namiot i zająć się swoją kolacją. Obóz rozbity kolacja spałaszowana czas spać tym bardziej że zmrok powoli zaczyna zapadać. Wtem podchodzi do nas nie znany mężczyzna strasznie coś wykrzykuje gestykuluje jest wyraźnie podirytowany mówi do nas po litewsku ni w ząb go nie rozumiem, wiem tylko że jest strasznie zły a jego machanie rekami jest cokolwiek przyjazne. Atmosfera nagle z sielankowej zrobiła się bardzo nieprzyjemna. Zły człowiek wbiegł do zielonego domku rybaka, po chwili usłyszeliśmy trzaski i odgłosy regularnej bójki. Nie czkając na rozwój sytuacji w kilkanaście sekund byliśmy gotowi do drogi. A w trzy minuty opuściliśmy rybaczówkę z mało gościnnym panem Litwinem.
Po wyjechaniu na asfaltową drogę, a tak na marginesie nie wiem skąd ona się znalazła, do tej pory jeździliśmy szutrami i piaskowymi duktami, a tu nagle gładziutki asfalt. Przejechaliśmy pięć kilometrów i znowu brzeg kolejnego jeziora, w ciemnościach rozłożyliśmy namiot, by chwilkę później już leżeć na materacach w śpiworkach, przed snem usłyszałem grupkę młodych Litwinów mijających nasze auto mówili po rosyjsku, coś o polakach i że to polski samochód ale spokojnie przeszli dalej bez większego zainteresowania, zasnąłem jak kamień i przespaliśmy spokojnie noc.
Wstaliśmy wcześnie, poranna kąpiel w jeziorze obudziła nas zupełnie, tylko śniadanie jakoś tak nie wchodziło nie mieliśmy ochoty na jedzenie, nie smak poprzedniego wieczoru zaprzątał mi jeszcze myśli. Myślałem o zielonym domku nad jeziorem pianej córce rybaka Akwilii i wielkim Litwinie, krzyczącym diabeł jeden wie co " wymierzającym dziejową sprawiedliwość" i odgrażającym się, tylko nie wiem po co i dlaczego, a może był zbyt trzeźwy może wypili mu jego alkohol tego już się nie dowiem.
Tuż za miejscowością Zarasai minęliśmy granicę z Łotwą świadczyły o tym domy służb granicznych i celnych resztki szlabanów, rogatek. Wszystko zarośnięte trawą opuszczone wielkie bloki, otwarte okna bez firanek zasłon z brudnymi szybami, straszą teraz swoją pustką, bezczynnością. Kiedyś musiał panować tu niezły ruch i gwar dziesiątków TIRów samochodów celników i służb granicznych wypełniających bezsensowne dokumenty, teraz cisza i taki dziwny niepokój opuszczonego miejsca tego co było kiedyś i jednocześnie radość że możemy bez paszportów wiz zezwoleń, krępujących pytań, wyjaśnień podróżować.
Myślałem że mijając granice będziemy mogli nabyć Łotewskie pieniądze znajdziemy kantor sklepik z wymianą czy coś w tym rodzaju a tu nic zaraz za przejściem granicznym pola nieużytki, pustka. Miasto Daugvapils omijamy szerokim łukiem obwodnicy od północy. Rezygnuję z jazdy autostradą w kierunku Estonii, kierujemy się na wschód w stronę Rosji a raczej granicy rosyjskiej. Skoro tak ciekawy był teren przygraniczny Litwy z Białorusią to jak będzie wyglądał pas graniczny Łotwy z Rosją. Krajobraz Łotwy niczym nie różni się od litewskiego tylko jak by lasów troszkę mniej co kilkanaście kilometrów mijamy opuszczone kołchozy i osiedla, zadziwiające jest to jak one są podobne do tych w Polsce. Te same kanciaste blokowiska dwupiętrowych domów, straszą opuszczoną pustką betonowego życia, które przepadło wraz z upadkiem komunizmu i kołchozów smutny obraz minionej epoki dobrobytu ludowych mas. W miejscowości Ezernieki skręcamy na wschód w łotewskie pola tylko kilkanaście kilometrów dzieli nas od Rosji. Polna droga prowadzi pod sama granice. Już teraz nie robią na mnie wrażenia opuszczone domy i gospodarstwa. Krajobraz który rozpościera się wokół jest przepiękny dziesiątki mijanych jezior, jedne małe zarośnięte szuwarami są zapewne rajem dla ptactwa, to znów wielkie rozlewiska błyszczącej wody splecione ze sobą pajęczyną rzek rzeczek i strumyków. Jedno co może dziwić to brak ludzi jest tu zupełnie pusto od wielu kilometrów nie widzieliśmy ciągnika pracującego w polu ani rybaka nad jeziorem, żadnego samochodu czy pieszego nie minęliśmy od wielu kilometrów Zupełna pustka, głusza, jest zachwycająca, piękna przyroda chciałoby się powiedzieć dzika i nie naruszona. Dobrze że wjeżdżając na Łotwę zatankowaliśmy samochód do pełna i zrobiliśmy zakupy jeszcze na Litwie. Na tej trasie którą wybrałem nie ma mowy o zakupach jedzenia czy paliwa, troszkę to dziwi na jakich zasadach Łotysze są w Unii Europejskiej. Tyle się mówi o naszych polskich zaniedbaniach, jakości naszych dróg, tutaj to dopiero zaścianek europy zupełna dzicz, ale fajnie! Zewsząd otacza nas zieleń traw krzewów, niewielkich lasków zagajników, co pewien czas mijamy wysokie na kilkadziesiąt metrów wieże, które zwieńczone są małym domkiem, to chyba... takie, pewnego rodzaju dostrzegalnie, teraz bezużyteczne ale przed laty zapewne nie można było się do nich zbliżyć i wszędzie byli żołnierze, kolejny relikt przeszłości. Urządzenie GPS przestało pokazywać drogę jedziemy tak jak na Ukrainie w pustkę tylko mała flaga zaznaczona na granicy z Estonia wyznacza kierunek jazdy. Już od kilku godzin powoli posuwamy się na północ cały czas mając po lewej stronie rosyjski pas graniczny, jesteśmy na samym krańcu Unii Europejskiej. Od Rosji dzieli nas kilka kilometrów wąski pas pól lasów czasami jezioro cudowne krajobrazy chat rozsianych po okolicy każda zagroda jest samodzielna i stanowi cała wieś okoloną jednym płotem mam wrażenie że za każdym gospodarstwem znajdę mały rodzinny cmentarzyk. Zabudowania są drewniane, domy kryte strzechą te mniejsze i gontem te bardziej okazałe jedno co je łączy to to ze są opuszczone, stoją samotne, pozostawione wśród pól i lasów, przywołując pamięć dawnego życia, krzątających się rolników, pracujących kobiet w gospodarstwie, dzieci biegających pomiędzy gospodarskimi zabudowaniami. Teraz opuszczone smucą pustką nostalgią czasu, który przeminął bezpowrotnie zaginął wraz z ludźmi zamieszkującymi te tereny przed kilkudziesięciu laty.
W miejscowości Veclaicene po stronie łotewskiej i Murati już w Estonii. Mijamy potężny, ogromny budynek graniczny w polu i jak wszystko w tym rejonie opuszczony. Tylu opuszczony domów budynków całych gospodarstw nie spotkaliśmy nigdzie więcej nawet w Mołdawii czy Ukrainie nie widzieliśmy tylu pozostawionych miejsc. Miejsc tak pięknych, cudownie położonych wtopionych we wspaniały krajobraz przyrody Litewsko- Łotewskiej.
Jesteśmy w Estonii, niesamowity to kraj z nizinnej Łotwy nagle znaleźliśmy się w kraju górzystym z krajobrazów stepowych obraz przed nami zmienił się w pagórkowaty by po chwili strzelić w niebo wysokimi wzgórzami tak szybko tak nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki nagle jesteśmy w innym świecie. Gładziutka asfaltowo szutrowa droga wiedzie nas serpentynami ku górze w dziwnie niskim sosnowym lesie. Drzewa te muszą rosnąć na torfowisku są niskie poskręcane cały krajobraz jest jak z bajki jak w lesie zamieszkałym przez skrzaty leśne małe stworki nie zawsze przychylne nowym przybyszom, i ten zapach (coś niesamowitego) będzie mi towarzyszył w całym tym dziwnym kraju, pełnym zaskakujących widoków wielkich jezior mokradeł, torfowisk i bagien zapach żywicy zmieszany z zapachem węgla drzewnego smoły i dziegciu. Chwilami drażniący by po sekundzie stać się łagodnym przyjemnym, przypomina zapach skóry dziczej to znów piżma. coś niesamowitego. To zapach starych drewnianych kościołów, swą wonią przywodzi na myśl ciemne pomieszczenia rozświetlone blaskiem świec olejowych kaganków tajemniczych półmroków wiekowych domostw, zabudowań, ten zapach przemierza w myślach czas, cofa w siedemnasty wiek w sienkiewiczowskie powieści w dwór Bilewiczów, jak zapach po spalonych Wołmontowicach. Kołaczą się w głowie myśli, zatrzymuję auto na poboczu wąziutkiej drogi przy polanie, z lewej strony rozpościera się duże torfowisko porośnięte z rzadka krzewami i rachitycznymi sosnami pokrytymi białym porostem. Mają chyba ponad sto lat a wyglądają jak kilkunasto letnie drzewka. Skrzą się w słońcu ich jasne pnie cudownie kontrastują z brunatno czerwona barwą wrzosów. Urzekający widok stworzyła tutaj przyroda a w polaczeniu z tym intrygującym zapachem tworzy niesamowity nastrój Inflant. Po kilkunastu kilometrach serpentyn i drogi pod górę pomiędzy, naprawdę bardzo dziwnego niesamowitego lasu docieramy do głównej drogi i znowu zdziwienie na znaku kierunkowym czytam Psków 70 km. Tak blisko do miasta, które w 1581 roku król Stefan Batory oblegał przez ponad pół roku, wygrana kampania zbrojna jednego z najwybitniejszych naszych władców elekcyjnych zakończona w 1582 roku włączeniem całych Inflant do Rzeczypospolitej i odsunięciem Rosji od Bałtyku na ponad sto lat. Inflanty zostały przez nas zdobyte! droga do Tartu jednego z największych miast Estonii zajęła nam niewiele czasu. Miasto piękne odnowione bardzo jasne czyste białe budynki niesamowita starówka. Całe miasto jest jakby pod górkę nie widać tego z daleka ale spacerując starymi wąskimi brukowanymi uliczkami czuć różnice poziomów. W banku znajdujemy kantor i wymieniam złotówki na korony estońskie, ale ten kraj już zupełnie przygotowany jest do europejskiej waluty, wszystkie ceny podane są w euro i tym europejskim pieniądzem można już płacić w sklepach na straganach wszędzie przyjmowane jest euro. I jeszcze jedno prawie wszędzie dostępny jest Internet, laptop wyposażony w Wi-Fi odbiera neta bez przeszkód bez żadnego hasła wystarczy uruchomić komputer i popłynąć w sieci, świetna rzecz.
Po zakupie widokówek i znaczków ruszamy dalej, upał nie miłosierny. Dobrze, że do zaplanowanego postoju pozostało niewiele ponad pięćdziesiąt kilometrów. Zamierzamy spędzić noc nad piątym co do wielkości jeziorem europy Pejpus, jeziorem granicznym pomiędzy Estonią a Rosją. Ja jednak wolę nazwę jezioro Czudzkie. To tutaj na zamarzniętych wodach tego jeziora w 1242roku, Aleksander Newski powstrzymał wojska Kawalerów Mieczowych później nazywanych Krzyżakami przed ekspansją na wschód. A swoją drogą ciekawe ile to rycerzy zginęło pod pękającym lodem historia mówi o około pięciuset w tym pięćdziesięciu znakomitych rodów. podobno sam Wielki Mistrz Zakonu został ranny i dostał się do niewoli. W historii Rosji ta bitwa ma ogromne znaczenie, patriotyczne, a główno dowodzący Aleksander Newski uważany jest za bohatera narodowego i został uznany za świętego rosyjskiego kościoła prawosławnego. Samą bitwę historycy nazywają "Bitwą na lodzie". Tyle o dawnych dziejach tego pięknego miejsca. Ze znalezieniem noclegu nie mieliśmy większych kłopotów, za kilka koron Estończyk pozwolił nam rozbić obóz nad samym jeziorem, jednocześnie udostępniając nam łazienkę ubikację i co najważniejsze bezpłatny dostęp do Internetu. Jezioro jest ogromne, i sprawia wrażenie wielkiej płaskiej nieruchomej powierzchni wody, ani jednej fali żadnego ruchu jak w balii. Wybrzeże kamieniste co jakiś czas z wody wyłania się ogromny głaz nadają krajobrazowi bardzo bajkowego widoku. Płycizna sięga kilku kilometrów w głąb jeziora aby się zamoczyć do pasa trzeba przejść kilkaset metrów, o swobodnym popływaniu nie ma mowy, przynajmniej w tym miejscu gdzie ja byłem.Woda cieplutka i taka jakaś inna jak w naszych mazurskich akwenach przeźroczysta jak szkło i śliska, normalnie nie da się w niej umyć mydło, szampon w ogóle się w niej nie rozpuszcza. Noc, to nie dobre słowo bo tu w Estonii nigdy tak naprawdę nie robi się ciemno, nim słońce zajdzie za horyzontem, utopi się w tafli jeziora po godzinie wyłania się nie chowając swojego blasku; widok piękny ale jak tu spać...
Po śniadaniu ruszamy w dalszą drogę na północ do Narwy, ale do samego miasta nie dojeżdżamy tuż przed rogatkami miasta skręcam nad wybrzeże Zatoki fińskiej. Jedziemy drogą wzdłuż wysokiego na kilkadziesiąt metrów klifu w dole Bałtyk zupełnie inny jak ten na Helu czy we Władysławowie, ma kolor niebieski błękitny jak na filmach przyrodniczych z egzotycznych oceanów. Kierunek Tallin, po drodze mijamy urokliwy opuszczony dwór kształtem oraz architekturą przypominający nasze polskie dworki szlacheckie tylko znacznie większy. Wokół niego rozpościera się stary piękny park kończący się na wysokim klifie brzegowym ostro spadającym w dół, bardzo malowniczy widok. Z wąskiej asfaltowej dróżki ni stąd ni z owąd wpadamy na szeroką autostradę wiodącą do stolicy Estonii Tallina. Pozostało niespełna sto kilometrów, GPS działa niezawodnie okazuje się że mam zainstalowaną niezłą mapę tego kraju. Wjeżdżamy w miasto, ale ono wielkie. Pani z nawigacji prowadzi nas bezbłędnie do centrum. O dziwo z zaparkowaniem auta też nie mam problemu. Żar lejący się z nieba nie sprzyja zwiedzaniu miasta, poza tym w Staszka wlazł jakiś zły duch już od godziny się nie odzywał a teraz zaczął pokazywać jakieś dziwne fochy, jak później wyjaśnił swoje zachowanie... było mu za ciepło. O tym miejscu można mówić godzinami i pewno sporo mądrych książek o tym portowym mieście zostało napisanych. Mnie nas... urzekło... byłem nim zaskoczony; piękną starówką architekturą, zabudową. Ta wielo kulturowość; stoją obok siebie kościoły protestanckie i prawosławne cerkwie, a nieopodal katolicki trzynastowieczny kościół świętego Mikołaja i gotycka katedra Najświętszej Marii Panny. Wszystkich zabytków nie sposób wymienić ale podziwiać je i owszem można i trzeba, a te wąskie brukowane uliczki zakamarki stare cudowne kamienice jakby żywcem wyjęte z bajek Andersena, i ten kosmopolityczny klimat portowego miasta. Bardzo ciekawe miejsce, które krótkim zwiedzaniem i pobytem nie sposób poznać zwiedzić. Ale i ta chwilka wystarczy zachwycić się nad tą osadą wielu narodowości i kultur.
Z ciekawostek historycznych jaka zapadła mi w pamięć to spektakularna ucieczka internowanego przez Estończyków polskiego okrętu podwodnego ORP Orzeł we wrześniu 1939 roku. Który musiał wpłynąć do portu w celu odstawienia do szpitala bardzo chorego dowódcy. Skutkiem Niemieckiej interwencji został bezprawnie zatrzymany. O bezprecedensowej ucieczce do Wielkiej Brytanii bez map uzbrojenia pisał cały świat ; wielkim bohaterstwie i sprawności polskich marynarzy a także o niespotykanej w innych armiach prawdziwej ułańskiej fantazji... nawet pod wodą.
Bez kłopotów i błądzenia bardzo sprawnie wyprowadziła nas nawigacja z tego wielkiego portowego miasta. Na rogatkach zatrzymaliśmy auto pod wielkim zespołem supermarketów. Po aprowizacji i zatankowaniu zbiorników paliwem, pędziliśmy szeroką drogą w stronę miasta Haapsalu. Ta niewielka osada rybacka wzmiankowana w kronikach w początkach XIII wieku dzięki wybudowaniu u brzegów Bałtyku, zamku przez biskupów ozylskich. W krótkim czasie zamieniła się w ważny ośrodek handlu. Dzisiaj jest to niewielkie senne miasteczko u wrót zatoki ryskiej odwiedzane przeważnie przez nielicznych turystów duńskich i szwedzkich, którzy nie opodal zamku mają wielki parking dla camperów i przyczep turystycznych. Źle odczytałem mapę i z uporem maniaka postanowiłem odnaleźć właśnie w tym miasteczku port dla promów aby przedostać się na wyspę Hiiuma. Po pół godzinie kluczenia wzdłuż wybrzeża jeden ze spotkanych mieszkańców, wytłumaczył mi że i owszem jest port ale w maleńkiej miejscowości Rohukula oddalonej o niecałe dziewięć kilometrów.
Miejscowość malutka ale za to port ogromny u brzegu zacumowanych było kilka statków, akurat mieliśmy szczęście bo prom na wyspę odchodził za godzinę. Pierwszy raz ładowałem moje auto w gardło takiego wielkiego stwora. Przeżycie kapitalne a podróż statkiem cudowna, piękna pogoda niesamowity zachód słońca który trwał godzinami. Długo na taflą morza wisiała czerwona tarcza nie mogąc i nie chcąc zanurzyć się w wodzie, jakby broniła się przed kąpielą w zimnych wodach Bałtyku wspaniały widok. Port na wyspie okazał się platformą do cumowania promów i jednym małym domkiem w, którym była kasa i ubikacja.
Wyspa nas oczarowała to jak przybycie do innej krainy innego świata, wokół cisza żadnych aut, zgiełku ruchu ulicznego. Mkniemy wąskimi dróżkami pośród lasów, gdzie sosny są niskie obrośnięte porostami a co kilkaset metrów rozległe torfowiska tworzą z tego miejsca krainę ogrów i elfów ze skandynawskich mitów i podań. Wielkie głazy narzutowe dopełniają uroku tej cudownej wyspie nadając jej tajemniczości i baśniowego klimatu. Obóz rozbijamy nad wybrzeżem od strony otwartego morza, za horyzontem już Szwecja. Wokół cisza i spokój, woda cieplutka, jest tak pięknie... zerkam na zegarek; dochodzi północ a niebo nadal jasne poświatą schowanego przed chwilką słońca, które to o trzeciej było już z powrotem na niebie. Po kolacji otwieram laptopa i to co za chwilę zobaczyłem, zdziwiło mnie do reszty... jest Internet!!! To nieprawdopodobne wokół dzicz pustka a łącze pokazuje 50% dostępności. Ranek a raczej powinienem powiedzieć przed południe niczym nie różniło się od sennego wieczoru, tylko na horyzoncie co jakiś czas przepływał statek. Po śniadaniu ruszamy dalej, chcemy objechać całą wyspę wzdłuż wybrzeża. Nieliczne samochody zwalniają na nasz widok widocznie wzbudzamy duże zainteresowanie, nawet wataha dzików wyszła z lasu na spotkanie z nami przebiegając przed kołami samochodu, z każdym pokonanym kilometrem utwierdzamy się w przekonaniu, ze trafiliśmy do bajkowej krainy.
Na samym koniuszku półwyspu Kopu ps fasolka po bretońsku smakuje wybornie, i znowu powinienem napisać jak tu jest pięknie. Na niewielkim wzgórzu wielka czerwona latarnia działa tu od 1531 roku a jej nazwa Póhja - Ristna nina jest nie sposób do wypowiedzenia przez Polaka. Plaża też jest niesamowita na samym środku pomiędzy dwoma brzegami oblewającymi półwysep z których północny brzeg jest kamienisty zasypany wielkimi głazami a południowy to piaskowe płaskie wybrzeże. Stoi wielka żółta tablica z napisami po estońsku angielsku, niemiecku i jeszcze w kilku nieznanych językach, mówiąca o tym że znajdujemy się w miejscu biwakowania a jedyną zapłatą za możliwość rozbicia obozu jest pozostawienie tego miejsca w czystości... no i super. Wody wokół wyspy są płytkie w większości bogate w nie osłonięte rafy. To dzięki nim woda nabiera szafirowo-szmaragdowego odcienia czym sprawia niesamowity widok!
Kolejny poranek przywitał nas lekkim deszczykiem takim dżdżystym powietrzem, Ula mówi że to pogoda przeciw zmarszczkowa, składanie obozu, śniadanie i dalej w drogę, przed nami kolejna wyspa, tym razem największa Saaremaa. Port malutki podobny do tego w którym przywitaliśmy to niesamowite miejsce. Jesteśmy ostatni w kolejce do wjazdu. Za nami marynarze zamknęli łańcuchem wjazd. Nasze auto wzbudza nie małą sensację wszyscy chcą się z nim fotografować co z kolei zainteresowało marynarzy promowych; i za skutkowało tym że po jakiejś estońskiej dyskusji zażądali ode mnie zapłaty dodatkowej za wjazd na prom tłumacząc mi że to wyjątkowe auto wymaga dopłaty, cóż było robić dopłaciłem!
Tą wyspę można zdecydowanie nazwać ptasią, łagodny klimat morski mała liczebność mieszkańców oraz wapienne pofałdowane podłoże czyniące zawiłe zagłębienia sprzyjają temu że ptaki bardzo chętnie się tu gnieżdżą. Jednak ta wyspa nie wywarła na nas tak wielkiego wrażenia jak poprzednia. I owszem jest piękna ale nie tworzy tak bajkowego klimatu, tutaj jest ruch na drogach są stacje benzynowe szerokie ulice i duże miasta. Zwiedziliśmy miasto Kuressaaare z zamkiem biskupim, miejscowość Angla, Tahula a opodal wioski Kangrusselia zboczyliśmy z głównej drogi jadąc wąskimi ścieżkami wzdłuż wybrzeża, docierając pod wieczór do latarni morskiej na samym koniuszku wschodnim wyspy o dziwnej nazwie Udriku Laid. Tu postanowiłem odpocząć i przespać noc. Obóz rozbiliśmy nad samym brzegiem zatoki ryskiej. Przez nikogo niepokojeni przespaliśmy spokojnie noc. Jeszcze przed południem wjechaliśmy długim mostem na małą wyspę Muhu by dotrzeć do ostatniej już przeprawy promowej na kontynent. Króciutka była to morska przeprawa ale i w tym porcie nasze auto zostało wyjątkowo drogo potraktowane, nie były to specjalnie wysokie opłaty, ale w porównaniu do samochodów osobowych prawie dwukrotnie wyższe, no cóż czasami tak bywa, nie bardzo się tym smuciłem. To co zobaczyliśmy na estońskich wyspach ten spokój piękną przyrodę i to ze nikt nas nie zaczepiał nikt o nic nie pytał niczego nie zabraniał można było wszystko zwiedzić autem mając całkowite poczucie bezpieczeństwa. Żegnaliśmy ten piękny malutki kraj, ten wspaniały zapach starych drewnianych kościółków, domów pokrytych strzechą, torfowisk i lasów... cudowne miejsce.
Czekała nas dzisiaj mecząca droga, kierując się w stronę Rygi wpadliśmy w potworny ruch TIRów jakiego nie spotkaliśmy od kilku dni. do Stolicy Łotwy wjechaliśmy w minorowych nastrojach Staszek od przekroczenia granicy z Estonią zbierał focha w sobie by oddać go w samym centrum miasta. Ja też już miałem dość jego niczym nie uzasadnionych frustracji. Pod łotewskim pałacem kultury opierdzieliłem go z góry na dół i powiedziałem co myślę o jego zachowaniu. Jednak dojeżdżając do Kircholmu (obecnie Salaspis ) przeszło mi zupełnie starałem się go zrozumieć od prawie dwóch tygodni zdany był tylko na mnie, a ileż można zwiedzać starówek kamienic i zamków poza tym chyba tęsknił już za swoją dziewczyną Kasią, ale w tym przypadku trzymałem dla niego niespodziankę.
Znalezienie obelisku upamiętniającego bitwę nie było takie proste. Nikt z napotkanych osób nie był w stanie mi powiedzieć gdzie znajduje się kamień z tablicą, po pół godzinie poszukiwań odnalazłem... tak ale szwedzki upamiętniający wielki pogrom wojsk Karola IX i śmierć dziewięciu tysięcy żołnierzy. Polskiego ani śladu, a przecież widziałem go na zdjęciach. Powoli zacząłem tracić nadzieję... i nagle mignął mi przed oczami przy samej autostradzie! Jest taki właśnie jak go zapamiętałem, to tutaj w tym miejscu Karol Chodkiewicz dwoma tysiącami jazdy rozgromił w pył jedenaście tysięcy wojsk szwedzkich tracąc zaledwie stu żołnierzy. To wspaniałe zwycięstwo, jak wiele innych przed i jeszcze więcej po... nie zostało należycie wykorzystane ani politycznie ani militarnie i jeszcze nie raz przyjdzie polskiemu hetmanowi zdobywać to co przez nieudolnych polityków i zawiść polityczną zostało utracone. Pozostawmy to historii... ja stałem w miejscu wielkiej Polskiej Wiktorii, wraz z synem zatknęliśmy biało czerwoną flagę, chwila zadumy i dalej w drogę.
Kolejnym etapem podróży była miejscowość Birża, dawna Polska posiadłość magnacka położona strategicznie nad rzekami Apaszcza i Agluona oraz nad przepięknym jeziorem Szyrwena. To Radziwiłłowie wybrał to miejsce na stolicę swego rodu, zawsze myślałem o Kiejdanach radziwiłłowskich jako o głównej ich siedzibie, jednak to Birże stanowiły ulubione miejsce tej magnackiej rodziny. Zdecydowaliśmy się dojechać do miasta na skróty i jak to zawsze bywa pobłądziliśmy w polach i lasach Żmudzi. Warto było; piękna kraina, tutaj nie ma wielkich miast zgiełku turystów z całą tą sztampą i komercją. To wszystko można zobaczyć w nienaruszonym stanie od lat, wsie pola lasy stare kościółki są tak naturalne tak piękne jakby wyjęte z obrazów Józefa Peszka czy Józefa Oleszkiewicza, niesamowite krajobrazy polskich ongiś kresów. Do Birże dojechaliśmy późnym popołudniem, niestety zamku Radziwiłłów zwiedzać nie można, jest w remoncie. Obeszliśmy go w około jest imponujący to wspaniały biały pałac nad brzegiem jeziora otoczony równie imponującym parkiem, wokół fosa i odbudowane mosty. W samym remoncie widać duża pieczołowitość litewskich budowlańców zupełnie inaczej wygląda ten remont z renowacją zabytków na Ukrainie.
Ale byliśmy zmęczeni po tym dniu, obóz rozbiliśmy w bardzo nietypowym miejscu, bo w starym opuszczonym kołchozie. poradził nam się tak rozłożyć pewien Litwin. Zapewniał o bezpieczeństwie i spokoju, samo miejsce było ohydne. Znaleźliśmy ze Staszkiem skrawek trawy i tu posadowiliśmy nasze auto. Za plecami wielki magazyn przed nami silos z boku sterta gruzu. Jednak ta noc w tak okropnym miejscu okazała się wspaniała z prostej przyczyny ; nie było ani jednego komara ani muszki, żadnych insektów gryzących cisza spokój, błogi spokojny sen.
Po śniadaniu i krótkim przeglądzie auta ruszyliśmy w stronę Kiejdan. W stronę tych Kiejdan w których to Janusz Radziwiłł zdradził Polskę przyjmując zwierzchnictwo króla szwedzkiego Karola X Gustawa. Miasto piękne ciche spokojne zupełnie pozbawione ruchu ulicznego. W centrum przykuwa uwagę wspaniały zbór kalwiński. Wzniesiony w XVII wieku przez Radziwiłłów. To tu właśnie spoczywają doczesne szczątki Janusza Radziwiłła, wraz z innymi członkami rodziny. Do zboru wpuszczono nas bez problemu natomiast o zwiedzaniu krypt nie było mowy potrzeba specjalne zezwolenie konserwatora zabytków Litwy no cóż trudno. Kolejnym i zarazem ostatnim miastem na trasie naszego powrotu do Polski zostało Kowno. Miasto pełniące od 1920 do 1945roku stolicę Litwy, to za sprawą słynnego buntu Żeligowskiego, podczas którego Wilno stało się miastem na powrót Polskim. W rzeczywistości był to mistrzowski plan Józefa Piłsudskiego; bez wielkiego rozlewu krwi włączyć Wileńszczyznę do Rzeczpospolitej.
Granicę polsko-litewską minęliśmy prawie niezauważalnie tak nagle po porostu napisy na znakach drogowych w pewnym momencie stały się polskimi. Nic nie mówiąc Staszkowi postanowiłem zboczyć z trasy i wstąpić do Olsztyna; odwiedzić Kasię dziewczynę Staszka, która pracowała tam na koloniach jako pomoc wychowawcza. Syn rozpromieniał w sekundę stał się rozmowny i pogodny. Kasię spotkaliśmy wychodzącą z ośrodka wakacyjnego, prowadzącą grupę dzieciaków na basen czy boisko. Wizyta nie była długa ale bardzo radosna z obydwu stron.
Pozostał nam jeszcze jeden akcent naszej wyprawy. Dokładnie w sześćset lat po bitwie przybyć pod Grunwald. Koszmarny był to pomysł, ojej chyba źle powiedziałem, pomysł był w porządku, ale dojazd długi i mozolny brodząc w korkach po kilku godzinach stanęliśmy obozem u stup pomnika. Ludzi było mrowie, organizacja fatalna upał jeszcze większy. Wraz ze zbliżającym się wieczorem atmosfera robiła się coraz lepsza, a uczestnicy imprezy jakby znaleźli swoje miejsca na polach grunwaldzkich powoli lokując się do snu. Poranek przywitał nas ogromnym zgiełkiem i jeszcze większym upałem, słońce wylewało z siebie potworny żar zalewając nie osłoniętą niczym masę ludzką. Wielki ogromny tłum ciągnący zewsząd jak wody ogromnych rzek wlewał się na miejsce inscenizacji bitwy. Organizacja pod psem gdyby nie wolontariat harcerskich grup medycznych naprawdę mogło by dojść do tragedii, ludzie mdleli wody nie można było nawet kupić a sanitariaty były oblegane kilometrowymi kolejkami. Nie czekając końca inscenizacji postanowiliśmy wyrwać się z tego słonecznego piekła, i tu kolejne zaskoczenie ; nie my jedni tak pomyśleliśmy. I w tym momencie nawet policja stawała się bezradna zakorkowało się wszystko już chyba nikt nie wiedział jak i gdzie jechać by wydostać się z tego potwornego tłoku. Ja byłem w dużo lepszej sytuacji niż kierowcy osobówek, po prostu włączyłem przedni napęd i ruszyliśmy przed siebie, poprzez rowy, wyorane bruzdy, zaorane pola, przedzierając się przez krzaki po godzinie pędziliśmy, zawrotną prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę w stronę Warszawy. Nasza wyprawa dobiegała końca do leśniczówki dotarliśmy w nocy, Ula czekała na nas... fajnie wrócić do domu.