Azja Mniejsza... Anatolia 2012

« wróć

Rozłożyłem mapę Europy na dywanie mojego pokoju, jeszcze nie zdążyłem rozwinąć poszczególnych stron a już wbiegła na nią Zuzia zostawiając odbite ślady łap... wypad mi stąd krzyknąłem zganiając psa z nowiutkiej mapy. Był rok 2006 a ja nieśmiało począłem układać plan jak tu objechać Morze Czarne, wpaść na chwilkę w Wysoki Kaukaz, przemierzyć wschodnią cześć Turcji... to były marzenia i to dość odległe. Nie miałem a raczej powinienem napisać myśląc o całej naszej trzy osobowej ekipie z synami, żadnego doświadczenia, nasza wiedza o wschodzie opierała się o przeczytane książki i skąpe zasłyszane opowieści...

Tak zaczęły się podróże, nasze poznawanie wielu krajów i nasza przygoda. Świat z każdym wyjazdem stawał się mniejszy bardziej dostępny, mieliśmy ogrom szczęścia do napotkanych ludzi, każda kultura jest inna, każdy region świata ma swoją tradycję i swoją historię, to co łączy wszystkich w całość i potwierdza to że jesteśmy ludźmi... to serdeczność gościnność i brak obojętności dla drugiego człowieka. Im dalej parliśmy na wschód tym ludzie stawali się bardziej przyjaźni ciekawi nas skąd jesteśmy i podziwiali a nawet byli dumni że są odwiedzani przez przybyszów z tak dla nich odległego świata…

Rok 2011 chyba muszę wymazać z pamięci, jedno co po nim dobrego mi pozostało to prawie cały zaległy urlop i troszkę kasy którą miałem przeznaczoną na Krym a która pozostała nie wydana, na koncie.

obrazek

Remont toyoty przeciągał się, dobrze że już w czerwcu zacząłem gromadzić części, a i tak co chwilkę wyskakiwały problemy. Niby nic poważnego a każda z tych awaryjek mogła nieźle zakłócić podróżowanie wypadając gdzieś na odludziu. Pod koniec lipca samochód był gotowy do drogi, my z Pawłem też. Dziesiątego sierpnia dokładnie o godzinie 1515 rozpoczęła się nasza przygoda. Ruszyliśmy w świat, pierwszy raz do kraju muzułmańskiego o innych wartościach innej wierze. Wtedy jeszcze nie wiedziałem jak mentalnie są do mnie do nas podobni, tego dowiadywałem się z każdym spotkaniem z każdym przebytym kilometrem Azji.

W leśniczówce pozostała Ula. Konie wywiozłem do zaprzyjaźnionych stajni, były tam bezpieczne zadbane, moja dziewczyna nie miała kłopotu w oporządzaniu tych wielkich stworzeń a ja miałem: raz spokojne sumienie, dwa mogłem bez większych zmartwień ruszyć w moją przygodę. Jednak ta chwila wyjazdu gdy koła auta przekraczają próg leśniczówkowego obejścia... podświadomie mam zawsze jakieś obawy, nie lubię rozstawać się z Urszulą…; lubię swój pokój, swoje podwórko, siodła, psy, rybki w akwarium i sam fakt opuszczenia tego wszystkiego... napawa mnie obawą. Na szczęście po 20km wszystko mija, zaczynam żyć przygodą cieszę się autem trasą krainami do przejechania, ludźmi, których poznam. Mój syn Paweł mówi że wyprawa przypomina mu troszkę studiowanie bo ,,nigdy nie wiesz co będziesz jadł, gdzie spał i gdzie się obudzisz, troszkę w tym prawdy jest.

Jeszcze długo przed wyjazdem układałem trasę dojazdu do Turcji, słuchałem co mówią wytrawni wyprawowicze, która droga lepsza, która szybsza, gdzie więcej dziur a gdzie są mijanki i objazdy. Zaskoczeniem było dla mnie to że nie ma za dużo mostów na Dunaju a w zamian są promy. jeszcze szerzej otwierałem oczy ile taki przejazd kosztuje… ale ja już jestem na Dunaju a tak naprawdę kołami siedzę a raczej jadę po Polsce. Granicę ze Słowacją w Łysej Polanie minąłem prawie nie zauważoną. A jednak myśli zaraz uciekły do roku 1998 kiedy to właśnie na tym przejściu gorączkowo szukałem naklejki z PL by móc podziwiać Tatry od strony południa, i jak celnicy słowaccy kopali mi auto nie wiedzieć czemu i czego szukając. Chłopcy dobijali 10 roku życia lanosik błyszczał nowością, to był nasz pierwszy wyjazd za granicę świeżo kupionym autkiem-pierwsza nasza zagraniczna przygoda. Wyjazdy po Polsce mieliśmy wyćwiczone i opanowane już wtedy stanowiliśmy dość zgrany zespół. Mało które polowanie udało mi się odbyć bez moich chłopców, jakimś albo którymś tam instynktem czy zmysłem wyczuwali mój wyjazd i zanim coś powiedziałem byli gotowi do drogi. Ula moja żona nigdy nie broniła nam tych wojaży i wspólnych wypadów, potem jak przyszły konie i szaleństwa na nich, prosiła tylko o jedno aby zaoszczędzić jej szczegółów bo bardzo ją brzuch boli czy tam macica coś uciska, jednym słowem mieliśmy zawsze troszkę zabawy przekrzykując się nawzajem w opowiadaniu naszych dość ekstremalnych przygód.

Słowacja minęła prawie nie zauważona, o tym że jesteśmy już na Węgrzech świadczyły znaki i troszkę lepsza jakość dróg. Przez Pusztę przejechaliśmy spotykając po drodze dwa tiry i może z dziesięć aut, zupełna pustka tylko gwiazdy rozświetlały bardzo granatowe niebo, widziałem je dość często bo wypita kawa dawała o sobie coraz częściej znać. Postanowiliśmy, że jak tylko miniemy rumuńską granicę to stajemy na nocleg. Pamiętałem jeszcze w Polsce o vinetkach drogowych, które należy wykupić chcąc bezpiecznie jeździć po dziurawych rumuńskich pseudo asfaltach, a swoją drogą jak szybko można pozbyć się kompleksów polskich złych jezdni gdy nagle okazuje się, że nie jest tak źle z tymi naszymi samochodowymi szlakami. Dochodziła trzecia nad ranem gdy ujrzałem czerwony błysk pałki czy jak ją zwał, zatrzymali nas rumuńscy policjanci i po krótkich negocjacjach skończyło się zapłatą łapówki w wysokości 20 euro za brak vinetki. Rankiem tankując paliwo na stacji petrol, zresztą jedynego dystrybutora tych dość oryginalnych podatków drogowych dowiedziałem się od majora policji rumuńskiej że ci co mnie zatrzymali poprzedniej nocy nie mieli prawa kontrolować tych dokumentów, ot moja niewiedza i moje 80 zł trudno bywa czasem i tak.

Po lewej stronie widzieliśmy rozświetloną Oradeę ja byłem już na tyle zmęczony że było mi zupełnie obojętne gdzie rozłożymy namiot będący na dachu naszego autka. Przydrożny parking z jasno żółtymi betonowymi stoło - ławami wydawał się do tego idealny. Paweł jeszcze nieporadnie gramolił się na dach, ja porządkowałem zaśmieconą kabinę naszej toyotki. Jeść nam się nie chciało tylko wyciągnąć nogi i plecy i spać. Paweł usnął z chwilą położenia głowy na poduszce, ja odwrotnie im usilniej zamykałem oczy tym sen szybciej uciekał. Wskazówki zegarka jakby przyklejone nie chciały się przesuwać a sen nie przychodził, dopiero na brzasku dnia zasnąłem. Obudził mnie trzask przyczepy, to ogromny tir wjeżdżał na parking, pewno kierowca też chciał odpocząć, zerknąłem na zegarek... dochodziła ósma, Paweł wstajemy... powtórzyłem to jeszcze z pięć razy zanim mój syneczek zszedł z dachu autka, kawa i herbatka była już zaparzona. Pierwsza noc za nami – trudna noc pomyślałem, ale Paweł tryskał humorem.

Po nocy przeleżanej, bo snu było zaledwie trzy godziny, jakoś trudno było mi się pozbierać jeszcze ta bezsensowna łapówka dana policjantom niby nic ale gdzieś zaszła mi w głowę i wprowadzała taki dziwny niczym nie uzasadniony niepokój, dopiero późne śniadanie, zresztą można nazwać je obiadem poprawiło mi nastrój. Gdzieś w połowie Rumuni nad jeziorem rozbiliśmy mini obóz i zjedliśmy ciepły posiłek. Do jeziorka dostęp był nieco utrudniony przez sterty śmieci, jakby ktoś specjalnie chciał tym świństwem zasypać lub co najmniej uniemożliwić dostęp do wody... zresztą sterty butelek puszek i czego tam jeszcze ludzie nie wyrzucą, nie raz będą nas bulwersować i wprowadzać w niezłe zakłopotanie. Kilkadziesiąt kilometrów przed granicą z Bułgarią wjechaliśmy w remontowany odcinek drogi. Koszmar mijanek trwał w nieskończoność dopiero tuż przed samym przejściem promowym asfalt wygładził się i poszerzył wprowadzając nas do takiego pseudo rzecznego portu. Za wjazd na prom od razu rumuńscy pogranicznicy zażądali 13 euro. myślałem że to koniec wydatków i dalej będzie już tylko łatwiej łudziłem się że to unia i ze Europa i takie tam głupotki, które zaraz arogancja Bułgarów je wywiała z mojej głowy. Jak tylko koła samochodu dotknęły bułgarskiej ziemi zapłaciłem 23 euro i za chwilkę jeszcze 6 euro po 3 od osoby za co nie wiem? To jeszcze nie koniec granicznych wydatków. Śliczna Bułgarka dość dobrze mówiąca po angielsku wyjaśniła mi że muszę jeszcze zapłacić pięć euro podatku drogowego a w zamian wręczyła mi śliczną pomarańczowo zieloną nalepkę na szybę. I już za chwilkę byłem w państwie trzech lwów. Dobrze że paliwo na stacji benzynowej było ciut tańsze i obsługa dystrybutorów miła, zatankowałem do pełna i w drogę. Ciemno zrobiło się w jednej chwili ciężkie gradowo burzowe chmury przysłoniły całkowicie zachodzące słońce. A co mi tam pomyślałem, niech Paweł poprowadzi autko a ja z boku troszkę odpocznę. Z boku i owszem siedziałem ale o odpoczynku nie było mowy Paweł od miesiąca był szczęśliwym posiadaczem prawa jazdy. Dokument został mi okazany w moje imieniny, że niby taki prezent mi syn sprawił. Ucieszyłem się bardzo bo po sześciu latach oblewania egzaminów zniechęcenia i licznych próbach zdobycia upragnionego dokumentu wreszcie go miał, fajny prezent. Ale wracając do jazdy nie dość że noc zapadła z dwie godziny wcześniej to jeszcze lunął potworny deszcz i ta okropna ulewa nie ustępowała przez dwieście kilometrów czyli prawie pół Bułgarii. W jednym z miasteczek doszło do istnego oberwania chmury i w tych koszmarnych warunkach mój biedny adept sztuki prowadzenia trudnej terenówki wpadł w poślizg dosłownie o włos nie rozbijając zaparkowanego na poboczu autka. Paweł miał dość prowadzenia a ja… no cóż troszkę się zirytowałem ale tylko troszeczkę. Nadszedł czas na odpoczynek. Wjechaliśmy na szczyt góry, wysokościomierz wskazywał 1600m.npm gdy skręciłem w prawo i wąską dróżką dojechałem do uroczej polanki na grani wysokiego urwiska. Tym razem nie było kłopotu ze snem, usnąłem natychmiast nawet nie myślałem o deszczu ani o rozłożeniu dodatkowej plandeki na nasz namiot, na szczęście jak to w górach bywa ranek przywitał nas słońcem i zanim skończyliśmy śniadanie namiot był prawie suchy.

To było ostatnie pasmo górskie przed granicą turecką, natomiast dojazd do Turcji, zabrał nam jeszcze sporo czasu, kilometrów i raczej śmiechu niż nerwów bo od granicy byliśmy zaledwie 50 km gdy nagle za krzaków wyszedł dość leciwy i smagły Bułgar tłumacząc mi łamanym językiem rosyjskim że most jest w remoncie i musimy zawrócić bo nawet nasza terenówka nie da sobie rady. No to zawróciliśmy, objazd wyniósł około sto kilometrów. W zamian poznaliśmy kilku poczciwych mieszkańców dość oryginalnych i na swój sposób egzotycznych wsi w dużej mierze opuszczonych gospodarstw. Wioski wyglądały tak jakby ktoś je specjalnie wyludnił pozostawiając domy do eksperymentu nuklearnego takiego jaki widziałem w filmach pokazowych, co może zrobić wybuch bomby atomowej. Natomiast paliwo na stacji dziwnym zrządzeniem zatankowaliśmy bardzo tanio, jak to mówią w przyrodzie zawsze coś za coś. Po wyjeździe z pól Bułgarii na główną drogę szlak do granicy wyznaczały setki tirów pędzących z zawrotną jak dla mnie prędkością, wyprzedzając toyotę co rusz szarpały mnie pędem powietrza powodowanym wielkimi naczepami.

Odprawa po stronie Bułgarskiej trwała kilka sekund i już byliśmy w Tureckiej strefie granicznej. Teraz osmańska odprawa, miałem pewne obawy, które bardzo szybko rozwiali sami tureccy pogranicznicy. Kupno wizy, przegląd auta i wymiana pieniędzy zajęły nam nie więcej jak piętnaście minut, i to wszystko z uśmiechem bardzo grzecznie i to po angielsku. W jednym - no może w trzech słowach: sprawnie to poszło.

Droga na którą wjechaliśmy tuż za granicą okazała się trzy pasmową autostradą, widok za oknem nagle się zmienił. To był nasz pierwszy kontakt, co prawda na razie tylko wzrokowy z krajobrazem tureckiej ziemi wsi i miasteczek. To co uderza, od razu wyróżnia krajobraz to dziesiątki meczetów, sterczących wysokich minaretów oraz bardzo niska zabudowa wsi. Wyglądało to tak jakby wieś chciała schronić się w wąskim cieniu smukłych świątyń, dziwny i fascynujący widok dla europejczyka wychowanego w katolickiej kulturze.

Z daleka zamajaczyły wysoko świecące zielone światła i sznur samochodów powoli począł zwalniać... dojeżdżaliśmy do bramek autostradowych. Bardzo miły pan w budce wyjaśnił nam że zakup karty autostradowej to dla nas najlepsze rozwiązanie, tuż po tym jak poznał pobieżnie trasę naszej podróży. Za kartę zapłaciliśmy około 60 zł i jak się po kilkunastu dniach okazało była to najtańsza opłata za najlepsze drogi naszej długiej podróży przez wiele państw europy. Pozdrowił nas jeszcze bardzo serdecznie i nie omieszkał zarekomendować urody Turczynek powiedział , im dalej w Turcję tym piękniejsze, Paweł już po trzech dniach włóczęgi zadeklarował że ten typ urody mu nie odpowiada.

Rzeczywiście uroda Turczynek jest dość specyficzna. Ciemnowłose z jasną cerą na zachodzie i smagłą na wschodzie tego dużego kraju, Czekoladowe oczy w prześlicznej oprawie zamkniętej zawsze regularnymi pięknymi brwiami, twarz pociągła szczupła na której wyraźną dominację zapewnił sobie nos, i to właśnie w ich urodzie tak Pawła zniechęcało. Ja jestem facetem… no powiedzmy zacząłem drugą połowę średniego wieku i podobno mi wszystko się podoba co młode. Ile w tym prawdy jest nie wiem, wiem tylko że uroda tych egzotycznych dziewcząt dość często przykuwała moją uwagę. To co je odróżnia od Europejek to to, że w zdecydowanej większości są szczupłe i bardzo zgrabne, ale i także to że 30 letnia Turczynka to starsza pani i to nie tylko z urody ale i z sposobu ubierania się... chyba z wiekiem wzrasta religijność tych nobliwych kobiet i zaczynają zasłaniać buzię pozostawiając tylko lecz nadal piękne oczy. Zrozumiałem znaczenie czadarów.

Zielona tablica informowała; 99 kilometrów do Istambułu, a zabudowa po obu stronach autostrady zdradzała przedmieścia tej ogromnej aglomeracji. Na 25 km przed centrum miasta Paweł postanowił skierować mnie w zjazd autostrady i skręcić w prawo nad brzeg Morza Marmara. Wcale nie mieliśmy dzisiaj ochoty na zwiedzanie miasta a już na pewno byłem daleki od kluczenia uliczkami z tysiącem pojazdów. Marzyła mi się cicha plaża… nasze auto na piasku i spokojna noc gdzieś z dala od tego tłumu w, którym wlokłem się od pół godziny. Los jednak szykował nam zupełnie inny scenariusz dzisiejszego dnia wieczoru i nocy. Czasami myślę że nikt nie jest w stanie przewidzieć przygód przed wyjazdem a plany są wspaniałe siedząc przy ciepłym kominku z kubkiem gorącej herbaty. Rzeczywistość potrafi zaskakiwać, nas zaskoczyło to że niewiadomo kiedy znaleźliśmy się w centrum tej potężnej metropolii, zapadał zmrok, szanse na wyjazd z miasta nikły z każdą minutą do tego wszystkiego rozszalała się potworna burza z wszystkimi swoimi atrybutami, no może poza gradem. Błyskawice sięgały dachów domów, lało z nieba wiadrami, ulice zamieniły się natychmiast w rwące potoki. Wycieraczki... zapomnijmy o wycieraczkach nic nie pomagały, pozostało nam zjechać na pobocze i przeczekać tylko jeszcze nie wiedziałem czy ulewę czy całą noc. Zapadła decyzja dzisiaj śpimy na poboczu czteropasmowej ulicy opodal przejścia dla pieszych pod ruinami wielkiego zamczyska, z nieba lało, zbliżała się 22 ja byłem głodny zmęczony i... zaczynałem mieć dość Stambułu i całego Bizancjum z jego dwutysięczną historią... byłem zły.

Deszcz powoli ustawał Pawłowi udało się "złapać", Internet z pobliskiego hotelu o egzotycznej nazwie Barcelo Erisin Topkapi i to była pierwsza dobra wiadomość tego wieczoru, druga że przestało padać a trzecia to taka że zmieniliśmy decyzję co do naszego noclegu. Po wysłaniu pierwszych internetowych informacji na fejsie ruszyliśmy szukać... sami dobrze nie wiedząc czego…a raczej wiedzieliśmy tylko jak rozbić namiot w mieście i gdzie? Po nieudanych negocjacjach z istambulskimi taksówkarzami i mglistych tłumaczeniach łamaną angielszczyzną chłopaka od rozwożenia pizzy, stanąłem na wielkiej rozświetlonej stacji benzynowej... Paweł poszedł szukać języka, a raczej próbować czegokolwiek dowiedzieć się po angielsku. O dziwo przypadkiem na stacji znalazł się nauczyciel języka angielskiego do tego grzeczny, inteligentny, cierpliwy, i znający świetnie miasto oraz rozumiejący potrzeby takich pielgrzymów jak my... czyli bez specjalnie dużych pieniędzy ale potwornie zmęczonych. W pięć minut Paweł wiedział już wszystko a w przeciągu następnych pięciu minut sunęliśmy wzdłuż murów starego Konstantynopola do celu naszej podróży czyli w samo serce na Złoty Róg pod Błękitny Meczet. Z daleka był widoczny i łatwy do rozpoznania z powodu swych sześciu jasno podświetlonych minaretów. Zatrzymałem auto na małym placyku pod murem okalającym meczet, natychmiast podszedł do nas młody człowiek i zapytał o dziwo po rosyjsku czy chcemy w tym miejscu zaparkować. Po krótkich negocjacjach i wytłumaczeniu Turkowi że nie jesteśmy Rosjanami (cena za parking od razu spadła o połowę) tylko Polakami, rozłożyliśmy namiot i bardzo zmęczeni ruszyliśmy w nocny Konstantynopol. Był piękny i wart każdej minuty zarwanego snu. Wszystkie meczety podświetlone tysiącami lamp żarówek, neonów i reflektorów, mieniły się błyszczały jak obsypane złotem i drogocennymi kamieniami. Gwar i ruch na placach i ulicach wydawał się nie mieć końca tysiące ludzi turystów pielgrzymów, jedni siedzieli na ziemi i modlili się inni zajadali gorącą kukurydzę jeszcze inni targowali cenę kupowanych przedmiotów, bazary tętniły życiem, handlując towarem na całego tak jak byłby to środek dnia a nie pierwsza w nocy. Ludzie przeróżnych ras i religii opanowali ten skrawek bizantyjskiej ziemi. Tygiel narodowości i wyznań pokrył szczelnie wszystkie miejsca i zakamarki Złotego Rogu. Gwar, tłumu mieszał się z pieśnią Mułły który nawoływał z wszystkich minaretów do modłów. Wspaniały nie zapomniany widok jakże odmiennego i orientalnego świata. To nie był łyk to potop orientu który nas zalał swoim przepychem i bogactwem. Cały także bizantyjski Konstantynopol pochłoną nas swym urokiem, zachwycił urodą, światłem, tysiącem zapachów ziół, przypraw, kwiatów, błyskiem falującego morza i cudem minionych dziejów wspaniałej historii tego miejsca w którym się znaleźliśmy. Prawdziwy klejnot tego miasta pokazał nam swój czar i swoje piękno.

I jak po takim spacerze zasnąć, gdy obrazy przeskakują przed oczami. Nie umiem poukładać myśli złożyć w całość to co dzisiaj widziałem majaczą się kolory cichnie powoli gwar ulicy zasypiam z synem a raczej ruszam w senny marsz to tym zaczarowanym mieście.

Jak ryk syreny okrętowej potworzy szloch plączących tysiąca matek po stracie syna, wyrywa mnie ze snu. Jest czwarta dziesięć i Mułła zaczyna swoje modły, a my śpimy a raczej spaliśmy pięć metrów od minaretów. Rozpoczął nawoływać Błękitny a wtórować poczęło tysiące innych rozsypanych po całym mieście... przez pół godziny rozlegał się śpiew islamu, dziwny i niesamowity chór na setki głosów obwieszczał całemu światu nastanie nowego dnia. Ja w sekundę po ostatnim oddechu Mułły zasnąłem na powrót kamiennym snem.

Tym razem Paweł pierwszy się obudził, tak mi powiedział i pewno mówił prawdę, ale za nic w świecie nie chciał się wygramolić z namiotu zawinięty w śpiwór i kocyk, dopiero przygotowane śniadanko skłoniło go do zejścia. Była godzina siódma trzydzieści pogoda piękna a zielone papugi, które żywiołowo się nami interesowały skrzeczały przelatując nad naszym dziwnym obozem w środku miasta. Zachowywały się tak jak krakowskie gołębie, no może mniej brudziły, ale z pewnością były dużo głośniejsze.

Po śniadaniu ruszyliśmy na spacer, ale to dziwne uczucie, jeszcze kilka godzin temu miasto tętniło nocnym życiem - teraz spało i to bardzo głębokim snem. Puste ulice zasłonięte witryny sklepów, tu i ówdzie otwierała się mała herbaciarnia, ktoś zamiatał ulicę i tylko para japońskich turystów cykała wszystkiemu i wszystkim zdjęcia… nam też. Zwiedziliśmy meczety, kościoły, łaźnię, strzeliste iglice, wielki bazar, wąskimi uliczkami wzdłuż murów obeszliśmy półwysep i wybrzeże Morza Marmara, łypiąc wzrokiem w stronę cieśniny Bosfor i celu naszej wyprawy kontynentu Azjatyckiego. Pięknie wyglądały fontanny osłonięte z jednej strony palmami z drugiej szpalerem przecudnie kwitnących drzewek o niezidentyfikowanej nazwie. Wszechobecne oleandry jakby prześcigały się w ilości kwiatów, i te zapachy. Herbata w zacisznej pijalni na stercie dywanów smakowała wspaniale. Dziwny zapach drewna, cynamonu, imbiru i wielu wielu innych roślin i przypraw sprawiał i dopełniał tajemniczości tego miejsca.

Nie miałem ochoty ruszać w dalszą podróż, wiedziałem że to co zobaczyliśmy to zaledwie garstka tego co chciał nam pokazać Konstantynopol. To miasto potrzebuje tygodni by odkryć jego niewielką część tajemnicy kilku tysięcy lat istnienia. Dwa dni to zdecydowanie za mało.

Tuż przed południem ruszyliśmy w dalszą podróż, raczej instynktownie niż wiedząc jak dojechać do wielkich mostów łączących dwa kontynenty. W oddali widziałem wielką żelazną kładkę przerzuconą na drugi brzeg cieśniny... Gdybym miał powtórzyć trasę mojego przejazdu przez to gigantyczne miasto pewno bym nie dał rady tego zrobić, fakt jest taki, że jakimś cudem ja nie wiem jakim? bez błądzenia w godzinę byliśmy na tym potężnym moście żegnając kontynent europejski.Pomyślałem sobie że los oddał mi te kilometry które wczoraj wyjeździłem klucząc jak w labiryncie zaczarowanego ogrodu.

Byliśmy w Azji. Paweł nawet wypatrywał napisu typu: Welcome to Asia lub Asya Hosgeldiniz ale nic takiego nie było spokojnie przejechaliśmy most. No może nie do końca spokojnie bo jadąc ośmiopasmową drogą pomyliłem bramki wjazdowe wjeżdżając na tą monitorowaną bez odczytu karty. Myślałem że bramka się nie otworzy i setka aut za mną stanie w korku. I znów zaskoczenie na widok mojego auta czerwony szlaban w sekundzie stanął na baczność wypuszczając nas z mostu a wpuszczając na autostradę, nie rozumiem tego ale tak się stało.

Mijając most opuszczaliśmy centrum miasta, zatłoczone ulice i uliczki, setki aut w ruchu i na poboczach, z tymi ostatnimi trzeba szczególnie uważać bo nie wiadomo czy nagle nie włączą się do ruchu spychając nas na sąsiedni pas, chodnik czy trawnik. W najlepszym przypadku proponuję zatrzymać auto i wpuścić kierowcę z pewnością będzie nam wdzięczny co natychmiast potwierdzi krótkim klaksonem. Istambuł trąbi cały, klaksonów używają wszyscy i wszędzie i na wszystkich. Natychmiast trzeba się do tego przyzwyczaić, a nawet polubić i jak najszybciej nauczyć się tej mowy dźwięków. To bardzo subtelny język choć głośny i na pozór niestrawny. Na szczęście to tylko kwestia wczucia się w atmosferę ulicznego ruchu. Dość łatwo to przychodzi i szybko pojmujemy: że dwa krótkie szybko po sobie następujące piśnięcia to oznacza dzień dobry witam jak miło cię widzieć. Długi sygnał ostrzega nas przed niebezpieczeństwem, dwa długie mocne buczenia to już groźba. Tych dźwięków jest całe mnóstwo ale łatwo dają się skojarzyć i po pół godzinie no może godzince sami trąbimy ostrzegamy i dziękujemy klaksonem. Nikt nie będzie do nas o nic miał pretensji a wręcz przeciwnie zastaniemy przyjęci do braci traktującej przepisy ruchu drogowego w dość dowolny sposób. Drążąc dalej przepisy ruchu drogowego, to pieszy na jezdni nie ma żadnych praw. Najpierw samochód potem człowiek, nie ma przejść, pasów nic co by ułatwiało tym ,,używającym nóg, na dostanie się na drugą stronę tej powodzi aut. A próba ustąpienia pierwszeństwa przez nas może spotkać się w najlepszym wypadku wzruszeniem ramion i wzrokiem wskazującym dezaprobatę i niezrozumienie. Najczęściej jednak powoduje ucieczkę pieszego w inne miejsce i normalny wręcz naturalny slalom pomiędzy trąbiącymi pojazdami ocierając się o maski przedostać przez ten rwący potok na drugą stronę.

Czasami w naszym aucie panowała zupełna cisza jechaliśmy w milczeniu zaszywając się w świecie swoich myśli wspomnień, planów, marzeń. Nigdy nie planowaliśmy tego, ot teraz milczymy! I nagle każdy z nas zamykał się w swoim świadku i cieszył się marzeniami patrząc na piękny świat migający za oknem toyotki.

Odezwałem się pierwszy, stres wielkomiejski minął wraz z opuszczaniem Istambułu. Paweł (mówię), w kilka aut nie dało by rady przejechać tego miasta zwartą kolumna, nawet gdyby wszyscy mieli dobre radia. Wiesz ojciec, odpowiada Paweł, o tym samym pomyślałem, było by bardzo ciężko, na pewno pogubilibyśmy się na kilka godzin. Jedyne wyjście to umówić się na najbliższym parkingu. Właśnie w tym momencie mijałem potężny zajazd, no dobra czas wyprostować nogi i może coś zjeść. Wypiliśmy po herbatce i zjedliśmy taką dziwną potrawę mięso, chyba baranina zawinięte w ciasto podobne do francuskiego, na ciepło, było pyszne. Od tego właśnie posiłku rozpoczął się nasz festiwal kulinarny przejeżdżanych regionów świata. Z premedytacją nie pisze krajów bo kuchnia na wschodzie zmienia się wraz z mijanym regionem. Zupełnie inaczej smakuje szaszłyk nad Morzem Czarnym w porównaniu z tym jedzonym w tawernie nad Morzem Śródziemnym. Tak też było z zupą gulaszową i taką jeszcze jedną żółtego koloru ale nazwy jej już nie pomnę natomiast serdecznie polecam była pyszna za każdym razem.

W kilka godzin dojechaliśmy do wybrzeża Morza Czarnego. Co rusz pokazywało się nam z lewej strony auta to znów znikało na kilkaset metrów. I w tym momencie chciałbym zakończyć opowiadanie; jak wypadł nasz pierwszy kontakt z plażą kąpielą i tym wszystkim co z dojazdem do morza się wiąże. Ale cóż jak opowieść to opowieść... wykazałem się zupełnym brakiem profesjonalizmu ofroudowca zapatrzony w cudownie falującą taflę błękitno seledynowego koloru, piękną plażę… po prostu wjechałem w nią. Zakopując auto na najbliższe parę godzin w sypkim piachu po same osie co ja mówię osie! Cała podłoga oparła się na ziemi. Włączenie napędów nic nie pomogło wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej pogrążyło mnie w piachu. Wciągarka... nawet nie potrzebnie ją wspominam. A wystarczyło pozostawić auto na wzgórzu i przejść te dwadzieścia metrów do wody. To mi się zachciało zgrywać hmm sam nie wiem kogo może Hasselhoffa ze słonecznego patrolu i jednym kołem przejechać po wodzie robiąc wielki rozbryzg fal. No cóż za głupotę trzeba płacić, wyraz słono pasował w tym momencie jak ulał. Z nieba lał się żar. Najpierw rozładowaliśmy całe auto – nie pomogło. Ściągnąłem łopatę z dachu potem hi-lifta i mozolnie począłem wykopywać i podnosić moją maszynę w górę jednocześnie podsypując koła i podkładając kamienie pozbierane przez Pawła na plaży. Nic to nie pomogło, zostawiłem syna z łopatą przy ponownym odkopywaniu, a sam z pobliskiego domu stojącego samotnie, sprawiającego wrażenie nie zamieszkałego, przytargałem dechy robiąc z nich takie niby trapy. Na tyle to poskutkowało że wyciągnąłem auto z piachu na koła i....stoję. Paweł zamilkł na amen mogę się tylko domyślać jak mnie sklinał, ale cóż bywa. Po dwóch godzinach wykopywania auta poszedłem po pomoc. W piętnaście minut byłem z powrotem prowadząc czterech Turków. Coś tam dyskutowali jeden z nich mówił po niemiecku więc byliśmy w kontakcie językowym nawet nie złym. Postanowili mnie wypchać zanim sprowadzą traktor. Słowo traktor w języku tureckim oznacza dokładnie to samo co w języku polskim. W tym wypadku byliśmy wszyscy zgodni że trzeba go sprowadzić, bo bez niego nie uda się mnie wyciągnąć. Po za Turkiem mówiącym po niemiecku ten chciał pchać. Ja za kierownicą z tyłu auta czterech Turków mój syn acha i dwójka dzieci, które ni stad ni z owąd się znalazły. Nie wierzyłem w to co za chwilkę się stało. Dwu i pół tonowe auto wypchała z piachu ta śmieszna menażeria ludzka. Fakt faktem po trzech godzinach szarpaniny kopania, zasypywania, dźwigania, podkładania, pchania... stałem na względnie twardym lądzie. Jedno co mnie zastanowiło to to że żaden z Turków nie spytał mnie po co tam wjeżdżałem nie był zdziwiony nie pukał się w czoło na moja głupotę. Po prostu trzeba było pomóc i ci ludzie pomogli i już. Ach jaka przyjemna była kąpiel w morzu spłukując z nas pot, zresztą i tak morska woda pozostawiła po sobie na skórze dość pokaźną warstwę soli. Zmyjemy ją w Gruzińskim potoku, ale to dopiero za tydzień.

obrazek

Postanowiliśmy do granicy gruzińskiej dojechać wzdłuż Morza Czarnego. Co prawda przewodnik ostrzegał nas, że to droga niebezpieczna ale także wspominał o jej walorach krajobrazowych pisząc jednocześnie o mrożących krew w żyłach przeprawach. Nie pomylił się była piękna i niebezpieczna z tysiącem podjazdów zjazdów serpentyn tak częstych jak rzucony na talerz makaron spaghetti, z urwiskami niczym nie zabezpieczonymi na kilkaset metrów. Wtedy nie znałem jeszcze wjazdu na Wyżynę Armeńską i drogę wzdłuż kanionu rzeki Gollik w górach Taurus... ale to przeżyjemy za kilka tysięcy kilometrów. Teraz walczyłem z wąskim asfaltem pędzącymi z naprzeciwka samochodami i z moją głową a raczej wzrokiem bo ten nie umiał napatrzeć się i rozkoszował w tych cudownych krajobrazach tracąc zupełnie orientację kierowcy. Jeszcze kilka razy zjeżdżałem na plażę kąpiąc się z synem w tych lazurowych wodach Morza Czarnego, a tak właściwie kto nazwał je Czarnym skoro one są tak pięknie kolorowe. Jednak samochód… nauczony doświadczeniem zostawiałem kilkanaście metrów od plaży pomny nabytych doświadczeń wydobywczych. Po około dwustu kilometrach serpentyn wjechaliśmy w nadmorskie miasta i miasteczka z pięknymi promenadami wzdłuż brzegów morza. Drogę a raczej pasy drogowe rozdzielał na przemian szpaler palm różnego gatunku to znowu kolorowe kwitnące oleandry, a nad samym brzegiem zachęcały do odpoczynku zaciszne pergole, ławy, altanki usiane wzdłuż tafli bezkresnej toni zapatrzone w dal po horyzont gdzie słońce a raczej jego blask wyznaczał granicę wody i nieba. Ale to był cudowny widok nie potrafiłem nacieszyć wzroku i już martwiłem się że zaraz skończy się dzień i zmrok każe nam skręcić gdzieś, by przespać noc. Obóz rozłożyliśmy pod drzewami laurowymi na wzgórku mając morze tuż za namiotem. Zmrok zapadł nagle zanim wdrapałem się po drabince na legowisko, gdzie Paweł spokojnie chrapał, było już zupełnie ciemno. Chciałem coś tam jeszcze napisać w notatniku ale chyba nawet go nie otworzyłem. Rankiem trzymałem go w dłoni wciśnięty między poduszkę a materac wojskowy, który służył mam dzielnie za posłanie we wszystkich naszych wyprawach.

Wstałem wczesnym rankiem, z kawą w ręku rozłożyłem mapę na trawie. Kawał drogi jeszcze do granicy z Gruzją, pomyślałem. Nie chciało inaczej być, do Batumi pozostało ponad tysiąc kilometrów. Tuż przed siódmą, pustą i nie uczęszczaną dróżką obok naszego obozu, zaczęły przejeżdżać dziesiątki małych autobusików wiozących ludzi do pracy. Zapewne był to jakiś skrót drogowy bo co kilkanaście sekund mijał nas kolejny busik. A każdy z kierowców i pasażer chciał się przywitać, więc trąbili w niebo głosy a że było ich sporo to jeden zaczynał piać klaksonem, a kolejny podejmował tę wczesną pieśń radosnego poranka niczym stado kogutów oznajmiali: witamy to będzie piękny dzień. Paweł nie pospał dłużej coś tam mamrotał o trąbieniu zarwanej nocy i wczesnej pobudce. Po chwili siedział już przy stoliku jedząc owczą bryndzę zagryzaną pomidorem i papryką. Dzisiaj śniadanie popijaliśmy napojem wyprawowiczów czyli Puchatkiem z mlekiem, Ula mówi że to wulkan kalorii.

Postanowiliśmy nie rozstawać się z morzem i zamiast skręcić w prawo i przejechać gładziutkim asfaltem ruszyliśmy wzdłuż plaży kamienistym traktem. Widoki były przepiękne miejscami od morza dzielił nas metr a czasami szerokość opony, natomiast w dół wysokościomierz wskazywał ponad sto, jednak często ta wartość wzrastała do kilkuset metrów. Było dziurawo, ciasno, niebezpiecznie i pięknie. Czasami zjeżdżaliśmy wprost na plaże, wyglądało to tak jakby droga kończyła się gdzieś pośród błękitnych fal. Nie pamiętam ile razy moczyliśmy się w wodzie tak słonej, że sól można było z nas zeskrobywać. To znów zdobywaliśmy wielką górę z podjazdem 12% reduktora nie użyłem ale często myślałem że dwójka w skrzyni biegów nie wystarczy. Tak po kilkudziesięciu kilometrach dość znacznego wydatku mojej adrenaliny dojechaliśmy do miasta Sinop. Średnia prędkość spadła nam do kilkunastu kilometrów na godzinę, ale przeżycia pozostały niezapomniane. Paweł znalazł urząd pocztowy a ja w piekarni Turka mówiącego po niemiecku. Tym sposobem udało nam się kupić pyszny bochen pszennego wypieku, kartki, znaczki, i w końcu wysłać je naszym znajomym, którym wcześniej jeszcze w Polsce obiecaliśmy nadać pozdrowienia z dalekiej Turcji. Na nadmorskiej promenadzie zjedliśmy obiad. Mnie przypadła dziwna ryba z gatunku i z nazwy nieznana, a Paweł wcinał gulasz z ryżem makaronem soczewicą i frytkami zachwalając jaki jest pyszny. Ale co najważniejsze mieliśmy bezprzewodowy Internet i to ile tylko dusza zapragnie. Po obiedzie dwóch kawach i wodzie mineralnej byłem pełny do rozpuku, ale kontakt sieciowy z krajem został uaktualniony. Tuż za miastem nagle zaczęła psuć się pogoda, ciężkie chmury zwaliły się nad drogę i taka dziwna mgła przesłoniła cały widok morza. Zresztą za chwilę zupełne ciemności opanowały cały świat nie było zachodzącego słońca, gwiazd, niebiesko-purpurowego nieba tylko zupełna ciemność. I jak tu założyć obóz gdzie spać? Niewiele się zastanawiając skręciłem w boczną wyboistą drogę wiodącą prawie pionowo pod górę.

Wjechaliśmy w jakieś sady a raczej gaje, mijając po drodze małe chałupinki w których ledwo ledwo paliło się jakieś światełko. Droga coraz stromej pięła się pod górę, nie było ani dwóch metrów płaskiej przestrzeni by poziomo postawić auto, rozłożyć namiot i przespać noc. Nagle chyba wjechaliśmy na szczyt, w światłach samochodu zobaczyłem że stoimy po środku gaju oliwnego a obok nas płynie potok, idealne miejsce pomyślałem. W piętnaście minut później spaliśmy szczelnie okryci naszymi kocami i śpiworami bo zanosiło się cały czas na deszcz, pogoda była ciężka. Tak jak by ktoś wypompował pół tlenu z atmosfery, naprawdę trudno było oddychać,… to trzeba przespać i już. Obudził mnie blask latarki i głośny gwar wielu ludzi, wyrwany ze snu ciężko układałem myśli. Do tego oślepiony światłem, powoli orientowałem się w sytuacji. Nie wyglądało to za dobrze, tłum ludzi mówiących dziwnym językiem starał się prawdopodobnie dowiedzieć co my tu robimy i kto my właściwie jesteśmy. W końcu jeden z nich młody jak by troszkę odważniejszy zaczął mnie wypytywać, tak się domyśliłem. Okazałem mu paszport z wizą nie wypuszczając go z ręki nie wychodząc z namiotu. Wyglądało to tak: ja na górze oni na dole i próbujemy się dogadać. Dziwnym trafem otwierając dokumenty wpadła mi w ręce moja legitymacja służbowa. Przy pakowaniu portfela zastanawiałem się czy ją wziąć czy może zostawić by dodatkowo nie wypełniała go, jednak została. Teraz okazała się niezbędna, ponieważ mam w niej zdjęcie w mundurze, na zadane mi pytanie… prawdopodobnie kim jestem? odpowiedziałem natychmiast polonia forest policaj. Na słowo policja, które wszyscy zrozumieli podniósł się gwar ale widziałem że emocje opadły. Młody człowiek, który mnie wypytywał też sięgnął do portfela i wyciągnął swoją legitymację informując mnie, że też jest policjantem. Następne minuty spędziłem na wyjaśnieniach że nie jesteśmy głodni i że nie mamy ochoty na herbatę, tylko chcemy spać, a nasz namiot jest super wygodny i nie musimy przenosić się do domu. Gościnność tych ludzi jest ogromna. Po tej wizycie i tak mam po śnie i długo nie zasnę, zapewne? tak tylko myślałem bo nim ułożyłem się smacznie na moim posłaniu to już obudził mnie dźwięk dzwonków zawieszonych na baranich szyjach i modlący się Mułła, było jeszcze zupełnie ciemno.

Gdy już na dobre zrobiło się jasno zgramoliłem się z dachu auta i zobaczyłem że stoję na środku górskiej wsi. Na skrzyżowaniu kamienno błotnych dróg, nie była to wieś taka tradycyjna w naszym europejskim pojęciu. Małe domki powciskane w skarpę góry, pochowane wśród oliwkowych i figowych drzewek. Prawie niewidoczne ponieważ kolor ścian mieszał się w jedność z kolorem otaczających skał. Był ceglasto – brązowy, płaskie dachy porośnięte trawami zlewały się całkowicie z otoczeniem. Patrząc przed siebie widziałem bezkres morza, chociaż w pierwszej chwili myślałem że to chmury a ja stoję ponad nimi... dziwny widok. W linii prostej od morza dzieliło mnie kilkanaście metrów, w dół kilkadziesiąt a może i więcej. Po śniadaniu, dojeżdżając już do asfaltu spotkaliśmy jednego z naszych wczorajszych nocnych gości, był wyraźnie skrępowany naszym widokiem kiwnięciem głowy pozdrowił nas nim wjechaliśmy na drogę w kierunku granicy.

Tuż za niewielkim miasteczkiem zatankowałem auto do pełna, było to ostatnie moje tankowanie w Turcji jak na razie bo… jeszcze sporo paliwa wleję po cenie przekraczającej zdrowy rozsądek. Na pełnym baku i zapasowej dwudziestce wiszącej na kole z tyłu auta, powinienem spokojnie dojechać do Gruzji. Z mapy wynikało że do granicy pozostało niecałe 700 km, jednak mapa sobie a droga sobie. Przed nami piętrzyły się trzy pasma wcale wysokich górek należących do gór Pontyjskich i ich wschodnia cześć została nam do przebycia. Jechaliśmy wzdłuż morza, ja w myślach liczyłem setki podjazdów i zjazdów a Paweł pewno rozmyślał o Majce, dzisiaj dostał już dwa SMS i zastanawiał się co odpisać na pytanie ,,kiedy wracacie?, jak tu przed nami ponad sześć tysięcy kilometrów. W oddali widziałem dość szybko zbliżające się ciemne szczyty. Na poboczach drogi Turcy właśnie suszyli setki a może tysiące ton orzechów laskowych. Wyglądało to jak zielono brązowy kobierzec a może jak śnieg tylko innego koloru. Orzechy były wszędzie na chodnikach uliczkach podjazdach przed sklepami i na parkingach, pomiędzy kołami aut i na deptakach nadmorskich. W zdziwienie wprawiało mnie jak ci ludzie się poruszają skoro wszędzie rozsypana jest gruba warstwa zielono brązowego dywanu tych notabene pysznych owoców. Ale widocznie nikogo poza nami to nie dziwiło, życie w mieście wyglądało jak najzupełniej normalnie. Wyjeżdżając z miejscowości, kusiły nas rozłożone stragany z przeróżnymi owocami. Wyglądały jak wektorowe malowanki dziecka które musi pokryć kolorowymi kredkami a mama pilnuje by poszczególne barwy nie mieszały się ze sobą i nie wychodziły za linie. Tyle kolorów w jednym miejscu, tego nie można spokojnie ominąć. Paweł poszedł wybierać melona, a wrócił z siatką ogromnych śliwek, naręczem gruszek, reklamówką brzoskwiń, gdzie na górze sprzedawca dorzucił kilka garści fig i kiści winogron. Melona nie da się jeść i prowadzić auta, próbowałem!!! Po chwili wszystko się klei od słodkiego syropu, a koszulę i nie tylko ją trzeba zaraz prać bo jak wyschnie to już tylko moczenie pomoże. Zadziwiające jak smakowały mam owoce, jedliśmy przeróżne rodzaje melonów od żółtych poprzez czerwone, zielone do nakrapianych i takich w niby siateczce wszystkie były pyszniutkie. O winogronach nie będę pisał bo tyle smaków kształtów rodzajów spotkałem tylko w Mołdawii, a zajęło by to z dwie strony. Nasuwało nam się tylko jedno pytanie co Turcy z nich robią skoro nie produkują i nie piją wina? przecież ileż można oleju z ich pestek wycisnąć mając tyle oliwek?

Strome wzniesienia zbliżyły się do nas na kilkaset metrów a tu nie widzę serpentyn ani stromych podjazdów. Czekało nas kolejne zdziwienie... tunele! Tylu przekopanych gór nigdy jeszcze nie widziałem. Droga nadal wiodła brzegiem morza co chwilkę wbijając się w czarna dziurę w górze. Niektóre miały kilkaset metrów potem przerwa i kolejne oświetlone wnętrze góry z wybetonowanymi kręgami pochłaniało nasze auto. Ale były też tunele giganty najdłuższy miał pięć kilometrów i naprawdę budził respekt kunsztem inżynierskim, bo nie dość że długi to jeszcze był przez chwile pod górę a potem za zakrętem spadał ostro w dół gdzie na wylocie czekał na nas przepiękny most łączący dwie przełęcze z wijącą się pod nim rzeką. Widoki zapierały dech były przepiękne, niespotykane w naszych górach. Po jednym z takich kompleksowych tuneli zmieniła nam się zupełnie pogoda. Wjeżdżaliśmy w pięknym słońcu i błękitnym niebie, niestety wyjazd zmusił mnie natychmiast do włączenia wycieraczek. Było szaro buro i ponuro i lało jak... mocno lało. Taki szary dzień doprowadził nas do samej granicy.

W pewnym momencie wyjeżdżam z ciasnego wnętrza góry a tu zaskoczenie granica. Ustawiłem się przed szlabanem i czerwonym światłem, ale mamy szczęście pomyślałem, jeszcze w ciągu dnia przekroczymy granicę i wjedziemy do Gruzji. Podszedł do nas pan w mundurze i grzecznie wskazał nam koniec kolejki, kończący się o zgrozo półtora kilometra dalej. W sznurze aut, za nami ustawił się gruby opryskliwy Azer w wielkim suwie BMW. Rzucił do mnie w języku rosyjskim ale z bardzo dziwnym akcentem że ledwo ledwo zrozumiałem co do mnie mówi; ,,wczoraj nie było ani jednego auta w kolejce a dzisiaj jakiś koszmar, pewno robić im się nie chce, Zapytał kim jesteśmy bo nie rozpoznaje rejestracji. Wyjaśniłem mu ze jesteśmy Polakami, z opryskliwego gościa nagle stał się miłym facetem, od razu znikł akcent kaukaski w jego wymowie, i zaczęliśmy rozmawiać w dość miłej aczkolwiek bardzo mokrej atmosferze bo z nieba lało nie miłosiernie. Jego syn chudy jak patyk z Pawłem też ucinał sobie pogawędkę ale już po angielsku. Zjedliśmy jeszcze wielkiego melona, zanim wjechaliśmy w graniczne bramki, był pyszny i bardzo słodki my natomiast byliśmy cali posklejani jego sokiem. Odprawa turecka to zdawkowe dwa zdania z celnikami i już byliśmy po stronie gruzińskiej. Jeden z panów w mundurze zapytał się jakim językiem będziemy rozmawiać raszyn? inglisz? Pawła angielski jest lepszy jak mój rosyjski wiec zostaliśmy przy mowie z Albionu. Krótka wymiana zdań, kilka pytań które nawet ja zrozumiałem i skierował nas do okienka, tam miła Gruzinka poświeciła nam w twarz ledowym światełkiem wbijając pieczątki w paszport powiedziała Welcom to Georgia. Byliśmy w Gruzji, jeszcze to do mnie nie za bardzo dotarło, prawie cztery tysiące kilometrów od domu, ale wtedy o tym nie myślałem cieszyłem się tym ze szczęśliwie dotarliśmy do Zakaukazia. Gruzja powitała nas deszczem dusznym powietrzem i sola na ustach. Tuż za bramkami granicznymi rozpościerał się ogromny parking i tłumy ludzi. Paweł wymienił euro na gruzińskie leje a ja przygotowałem naklejki. Nie naklejałem ich wcześniej, a tak by nie zapeszyć. Kasia w dość dużym pośpiechu wymyśliła wzór, ja druknąłem i schowałem a nuż uda się dojechać. Teraz szczęśliwy naklejałem je na auto a Paweł wtórował mi dogadywaniem. I co teraz? jest godzina dwudziesta druga ciemna noc pada deszcz za nami przejechane sześćset pięćdziesiąt kilometrów i teraz dopiero dopadło mnie zmęczenie.

Ruszamy w głąb Gruzji. Z lewej strony mijamy groźnie wyglądające zamczysko twierdzy Glook i wzdłuż murów mkniemy w stronę Batumi. Droga dziurawa wyboista i bardzo wąska, na jednej z wielu mijanych stacji benzynowych tankuje autko do pełna, ufffff ale ulga przez ostatni tydzień płaciłem za litr osiem złotych teraz cena spadła o połowę. Zjeżdżamy z dziurawego asfaltu w wyboista drogę, dalej nie jadę! jestem zmęczony jest duszno i pada Paweł od pół godziny zamilkł, pewno też jest zmęczony dzisiejszym dniem. Pod cytrusem…, rano rozpoznamy w nim limonkę rozkładamy namiot, na szczęście przestało padać. Zasypiamy momentalnie bez kolacji, nawet nie wyciągnęliśmy stolika krzesełek. Siły wystarczyło nam tylko na wdrapanie się do namiotu na dach toyoty. Ranek był tak mglisty parny i duszny ze w ogóle nie zachęcał do wstawania. Wszystko było wilgotne materace koce śpiwory skarpetki, koszulka też była mokra z trudem dała się wciągnąć na kark. Z mieszanymi uczuciami zjedliśmy śniadanie popijając puchatkiem ot tak dla poprawy nastroju, ale to słodki napój Ula mówi że jeden kubek ma tyle kalorii co spory obiad. Na szczęście przestawało padać i można było poskładać namiot, koce i śpiwory wzięliśmy do auta, może w ciągu dnia da się je wysuszyć? Miasto Batumi znam z piosenek a ostatnio z reklam telewizyjnych zachęcających do odwiedzenia tego gościnnego kraju. Niestety nic się nie sprawdza zamiast zobaczyć kolorowe ulice plaże promenady piękne budynki hotele restauracje. Tutaj aż tchnie prowincjonalnym zapyziałym miasteczkiem z dziurawymi drogami i dziwacznym oświetleniem przypominającym te nasze bożonarodzeniowe światełka usiane w ogrodach i przydomowych ogródkach wzdłuż ulic. Natomiast pięknie wygląda roślinność. Przyroda jednak potrafi się obronić swoją urodą a tutaj egzotyzmem. Potężne palmy araukarie drzewa, których nazw nie znamy z daleka wyglądają jak rozłożyste platany z bliska jak wierzby tylko o wiele większe i zupełnie pozbawione kory. Wszędzie jest zielono, kolorowo od kwiatów, kwitnie dosłownie wszystko i wszędzie. Bananowce rosną jak chwasty, wszędzie wciska się bambus i papirus i te dziwaczne drzewa iglaste, w niczym nie przypominają nam znane z europejskich krajobrazów. Wszystko to stwarza bardzo bajkowy krajobraz pełen egzotyzmu. Centrum miasta jest smutne wielkie i ciężkie, wyboiste ulice i ogromne ronda imponują swoja szerokością i dziurami. Wypatruję herbacianych pól wyśpiewywanych w przez Filipinki a teraz Natalię Lesz. I rozczarowanie… może sprawiał to ten deszcz, zaduch i taki dziwny smak soli w powietrzu. Cykad rzeczywiście słuchaliśmy każdej nocy ale miasto nie rzuciło nas na kolana a nawet rozczarowało. Tak to już jest piękna piosenka cudowna i romantyczna nazwa Batumi i rzeczywistość która lubi rozczarowywać. Bez specjalnego żalu kierujemy się do kolejnej aglomeracji o której czytałem w przewodniku. Portowe miasto Poti rozciąga się nad samym brzegiem morza. Stare piękne wille dzisiaj straszą odrapanym tynkiem i zniszczonymi ogrodzeniami, kiedyś wytworne eleganckie pewno spełniały role pensjonatów domów wczasowych teraz to smutny obraz dalekiej wytwornej przeszłości. Ciągle mży deszczyk, nie jest to pogoda zachęcająca do zwiedzania czy kąpieli. Jedziemy w głąb Gruzji do najstarszego miasta świata do Kutaisi. Po drodze mijamy tłumy ludzi zmierzających w kierunku morza i co dziwne z góry leje deszcz a oni w strojach kąpielowych z materacami kółkami, różnymi dmuchanymi stworami prą w stronę falującej tafli szarej toni. Pomyślałem że ta chmura z deszczem jak w rysunkowym filmie wsi tylko nad moim autem i mnie olewa, a wszędzie świeci słonko. Jednak nie! chmury i woda z nich lejąca się była wszędzie, sprawdziłem a mimo to ludzie parli na plaże. Widocznie im to nie przeszkadzało a słodka woda z nieba skutecznie spłukiwała ciała ze słonej morskiej. Dobry sposób na pozbycie się szczypiącej warstwy soli na skórze i to bez prysznica.

Zieloną aleją potężnych drzew przypominających wierzby tylko o wiele wiele większych i pozbawionych kory, dojechaliśmy do miasta Kutaisi. Dziesiątki kobiet mężczyzn dzieci gotujących w przydrożnych kuchniach, a czasami po prostu w wiadrach, zapraszały do zakupu ciepłej kukurydzy. Wyglądało to bardzo oryginalnie z jednej strony dym paleniska zmieszany z parą wrzącej wody tworzył swoistą zasłonę, z drugiej strony słodki zapach gorących kolb kukurydzianych dopełniał nieprawdopodobnego charakteru przedmieścia.

Jezdnia stawała się coraz bardziej wyboista wręcz pokryta dziurami, to już nie była jazda tylko powolne toczenie się. Widok za oknem nie specjalnie umilał nam ślimaczą jazdę. Jechaliśmy willową dzielnicą miasta. Z pośród bujnej roślinności wyłaniały się podrapane ściany, obite tynki niegdyś wspaniałych posesji i zabudowań. Wszech obecne bydło plątało się pośród ogródków, parkowych alei wyżerając wszystko co miało kolor zielony. Nie dość że ulica dziurawa jak dobry ser szwajcarski do tego stada krów przed maską i świnie w dziwnych chomontach ryły pobocza, jak na drugie miasto (co do wielkości) w Gruzji oryginalny i osobliwy widok. Centrum Kutaisi to budowle typowo socrealizmu komunistycznego na próżno szukać w tym mieście pięknych kamienic czy uroczych tajemniczych uliczek starówki. Budynki są ciężkie zwaliste troszkę przypominają te wybudowane na warszawskiej Pradze przy placu Leńskiego o ile ta nazwa jeszcze funkcjonuje. Jedynymi zabytkami miasta są Katedra Bagrada obecnie ruiny do których nie sposób dotrzeć bo okolone są wysokim płotem podobno w remoncie i Monastyr Gelati wybudowany w XII wieku przez samego króla Dawida IV Budowniczego, wierząc legendzie ów król został właśnie w niej pochowany. Do monastyru prowadzi kręta droga przez targ handlujący wszystkim przeważnie chińszczyzną. O zakupie pamiątki nie ma mowy to samo równie dobrze można nabyć u nas na każdym Balcerku. Wrażenie robi rzeka Rioni, piękny most i domy wiszące nad dziwnym kamiennym korytem rzeki, gdzie woda wyżłobiła fantastyczne kształty. Pokonując setki stopni kamiennych schodów dochodzimy do zespołu kościelnego i znowu to samo remont, ale tutaj płot z siatki a robotnicy pozwolili nam przejść ogrodzenie. Wnętrze monastyru jest puste kamienne proste nie ma tu przepychu europejskich kościołów czy tureckich meczetów, podobno zachowane freski na ścianach świadczą o niegdysiejszej wspaniałej przeszłości, jednak są chyba w renowacji i zabezpieczone na czas remontu jakimś podkładem bo ja ich nie widziałem, wierzę jednak przewodnikowi że są. Bez specjalnej nostalgii opuszczamy klasztorne wzgórze, jest strasznie ciepło i duszno, Paweł mówi że dobra kawa powinna poprawić nastrój. Poszukiwanie kawiarni nie zajęło nam sporo czasu tuż przy aucie znajdujemy super knajpkę i to z Internetem. Była pyszna kawa łączność z domem i w końcu Paweł naklikał się z Majką.

W plątaninie dość zatłoczonych ulic zupełnie straciłem orientację, dwa razy przekroczyłem rzekę i ponownie jestem na placu z bardzo dziwną fontanną przed dużym budynkiem przypominającym swym kształtem filharmonie lub teatr. Obok nas zaparkowało białe wypasione audi na rosyjskich numerach wyszło z niego trzech gości o dość dziwnej aparycji z pod ubrań widać było że do ułomków nie należą. Wyglądali dość osobliwie każdy z nich był inny pierwszy Rosjanin wysoki barczysty blondyn, drugi to typowy Gruzin czarny ogorzały od… sam nie wiem czego, a trzeci to azjata z twarzą jak mongolska kulbaka. I ten właśnie okazał się najbardziej gadatliwy. Zauważyli, że kręcimy się po mieście i nie bardzo wiemy jak wyjechać więc dogonili nas i służą swoją pomocą. Troszkę ich zdziwiło w którą stronę chcemy się udać. Poco tam jechać przecież tam same góry, drogi dziurawe albo ich nie ma bo akurat zawaliły się skały uniemożliwiając przejazd. A miasto które obraliśmy sobie za cel to dziura jakich mało. Ja jednak byłem stanowczy chcemy dojechać do Ladżanuriges a potem dalej do Cesi. Ostrzegli nas jeszcze, że w takim razie powinniśmy uważać bo dwa razy zbliżymy się do nie zaznaczonej granicy z separatystycznymi republikami, Abchazją a potem z Osetią Południową, kazali za sobą jechać. Po dziesięciu minutach głośnym klaksonem, życzeniem powodzenia zostawili nas na szutrowej krętej drodze wiodącej wzdłuż rzeki w góry. To był wspaniały dzień, dziesiątki stromych podjazdów kamienistych urwisk widoki tak piękne że każdy chciałoby się zachować w pamięci na zawsze. Malownicze wioski położone na stokach gór i u ich podnóża niektóre domy wręcz wtapiające się w otoczenie stanowią z nim jedność, malutkie płachetka pól wypełnione winoroślą a gdzie jest już kilka metrów płaskiego terenu rośnie kukurydza. Z każdym kilometrem krajobraz stawał się bardziej dziki przyroda tak jakby chciała bronić swego dostępu, w pewnym momencie tuż przed maską naszego auta spadł olbrzymi głaz tarasując przejazd. Co by to było? jak kamień spadłby chwilkę później albo jechałbym ciut ciut szybciej, strach pomyśleć na pewno w tym miejscu zakończyłaby się nasza wyprawa. Zatrzymałem auto Paweł kończył pisać meila do Majki, ale piękny zakątek pomyślałem za nami wysoki wodospad rozbijał swoje wody o skały spadając z kilkudziesięciu metrów, z prawej głębokie urwisko w dole którego szumiała rzeka a z lewej wysoka grań skały. Głazu nie cofnę za duży ale może zmieszczę auto pomiędzy nim a urwiskiem. Bez większych kłopotów ominąłem tą niespodziewaną zaporę i ochłonąwszy z wrażenia ruszyliśmy dalej ciesząc się dość niebezpieczną ale dobrze zakończoną przygodą. Kilkanaście kilometrów dalej spotkaliśmy grupę rumuńskich motocyklistów wracali z granicy z Abchazją, nie omieszkali nas ostrzec przed zbytnim zapuszczaniem się w te partie gór. Spotkanie było bardzo przyjazne niestety rosyjskiego nie znali ale z Pawłem po angielsku bez przeszkód nawiązali kontakt. Nie ważne było że my jesteśmy Polakami oni Rumunami tu w tej głuszy azjatyckich gór byliśmy europejczykami i to było wyjątkowe. Po kilku godzinach jazdy ciasnymi często bardzo krętymi górskimi ścieżkami dotarliśmy do miasta Cesi. Przeglądając mapę postanowiłem pojechać dalej na wschód dość dobrze zapowiadającą się drogą i… wjechałbym do Osetii. Brakowało zaledwie kilkunastu kilometrów, myślę że nic strasznego by się nie stało a Osetyńscy krzywdy za bardzo by nam nie zrobili. Z tej drogi zawrócił nas patrol policji, jednoznacznie ostrzegając że wjazd w te tereny może skończyć się wielogodzinnym przesłuchaniem i zapłatą dość słonego myta. Nie bardzo mam chyba ufali i przez to postanowili wyprowadzić nas na właściwa drogę każąc za sobą podążać, po dziesięciu minutach jechaliśmy pięknym asfaltem w stronę miasta Tkibuli.

Zbliżała się noc i burza, ciemne chmury pokryły całe niebo i co kilka sekund błysk rozświetlał grafitowe sklepienie powodując niesamowity widok, wyglądało to i groźnie i pięknie zarazem a w sekundę po rozbłysku potworny huk trząsł naszym autem podwajany echem gór. Obóz profilaktycznie założyliśmy pod mostem. W górskim strumyku Paweł wykąpał się a ja w tym czasie przyrządziłem żarełko. Burza cały czas krążyła nad nami ale spodziewanej ulewy nie było, no może poza bardzo krótkim silnym deszczem trwającym dziesięć minut. Krople wody były tak duże, że spadając na ziemię powodowały dość spore rozbryzgi, my pod mostem byliśmy bezpieczni susi oglądaliśmy nakręcone tego dnia filmiki. Po dwóch godzinach spaliśmy w namiocie i tylko szum strumyka szemrał nam swoją kołysankę, bo groźnie wyglądające chmury poszły sobie w stronę Wysokiego Kaukazu.

Obudziliśmy się w mleku, mgła była wszędzie nawet w naszym namiocie, wszystko ale to absolutnie wszystko było mokre. Nie mieliśmy ochoty na śniadanie zresztą nie wiem czy gaz w kuchence chciałby się zapalić było tak wilgotno. Po złożeniu obozu mino zerowej widoczności postanowiliśmy ruszyć dalej. Paweł szedł przed autem wskazując mi drogę, wystarczył moment nieuwagi i... wolę nawet nie zastanawiać się jak mnie stamtąd by wyciągali, mam na myśli głębokie wąwozy potoków po obu stronach wąskiej ścieżki. Zjechać było łatwo po mimo ciemności, wjechać w tych oparach mgły z widocznością równą zeru wręcz dramatyczne. Mówią że góry potrafią zaskakiwać, to prawda, jakież było nasze zdziwienie po kilkuset metrach brodzenia po omacku tak jak ukrojone ciasto wyjechaliśmy w idealną wręcz krystaliczna widoczność. Za nami kłęby białych chmur przed nami widoczność wręcz nie ograniczona, kolejny wspaniały widok. Jeszcze kilkanaście razy wjeżdżaliśmy w biały puch chmur by po chwili wyłonić się z niego w piękną pogodę i dalej sunąć wąskim ale idealnym asfaltem w dół gór. Wysokościomierz zbliżał się do tysiąca sześciuset metrów gdy zauważyłem na półce skalnej gruzińską knajpę była wciśnięta w stok góry, dwie starsze panie krzątały się przy wielkim grillu - palenisku. Na nasz widok same zaproponowały mam posiłek serwując po chwili dwa ogromne ni to placki ni to naleśniki nadziane owczym serem. Była to regionalna potrawa gruzińskich górali chaczapuri a z herbatą smakowała wybornie, pyszne śniadanie w tak cudnej scenerii gór i to za osiem złotych.

To że Gruzja podzielona jest na czternaście a niektóre książki mówią osiemnaście grup etnicznych, językowych, odrębnych kulturowo, mentalnie, gdzie ubiory kuchnia a nawet budownictwo jest różne jestem w stanie zrozumieć, ale to że krajobrazy, klimat, temperatura będzie się tak często zmieniać zaskoczyło nas zupełnie. Sunęliśmy szeroka betonową autostradą w stronę chyba najbardziej znanego miasta Gruzji Gori. To w nim urodził się człowiek, którego chore ambicje i kompleksy spowodowały śmierć milionów istnień ludzkich, ba całe narody przestawały istnieć w kombinacie śmierci komunistycznych oprawców. Sam nie wiem dlaczego chciałem zobaczyć to miejsce może ciekawość a może tylko chęć bycia w tym diabelskim miejscu bo w piekle rodzą się diabły. Takie właśnie zobaczyliśmy Gori. Miasto położone w dolinie gór wypalonych słońcem nad którym górują potężne ruiny zamku. Ziemia wokół jest pusta pozbawiona drzew roślin, żadnej trawki zieleni jedyne kolory to brąz i żółć wysuszonej roślinności. Okolica przypominała swym wyglądem obrazy gór w Afganistanie jakie widziałem w relacjach telewizyjnych. Piekielny zaduch jaki panował w centrum tego miasta był po prostu nie do zniesienia, tłumy ludzi, dziesiątki małych furgonetek zapełniały uliczki i place. Wszystko wyglądało tak jakby ktoś coś remontował dobudowywał rozkopywał. Po pół godzinie spaceru po niby targu bazarze zresztą chyba całe miasto tu czymś handluje i coś sprzedaje mieliśmy dość zwiedzania. Wjechałem na jedno ze wzgórz poza miastem. Z góry wyglądało to jeszcze bardziej osobliwie wielki płaski teren, wypalona nizina zabudowana betonem. Z każdą godziną upał był coraz większy szybko zapomniałem o górskich mgłach i deszczu Batumi. jechaliśmy piękną betonową autostradą w stronę Tbilisi.Tuż przed miastem skierowałem samochód w lewo w góry Wysokiego Kaukazu. Było to tak naturalne tak normalne ot po prostu zjechałem z autostrady i... Paweł zameldował: ojciec jesteśmy na Drodze Wojennej. Tyle czytałem o tym szlaku, słuchałem opowiadań z rozdziawioną gębą, był on dla mnie tak nieosiągalny wręcz mityczny a tu po prostu jestem i jadę w stronę Kazbeku. Cuda się spełniają pomyślałem, a raczej marzenia, ale byłem szczęśliwy, jeszcze sześćdziesiąt kilometrów i ujrzymy Kaukaz. Z lewej strony mijaliśmy Osetię południową przed nami Czeczenia tuż za górami Dagestan kotłowało się w mojej głowie i przeskakiwały obrazy historii zmieszane z tym co teraz widziałem. Wjechaliśmy w cudowny, przepiękny kraj, te widoki to co wtedy przeżywałem z synem jest przeze mnie nie do opisania byliśmy szczęśliwi. Naprawdę Kaukaz to magiczne nieprawdopodobne miejsce, tysiące kolorów barw, krajobrazy których nie sposób uchwycić krótkim przejazdem. Tu trzeba zamieszkać na rok by znaleźć czas na uspokojenie wrażeń i maleńką próbę zatrzymania tego niesamowitego świata w sercu bo oczy tylko czytają a dusza pamięta. To dlatego podróżuję…dla tych chwil jak spełniam swoje marzenia, odkładam przeczytaną książkę wymiętą mapę, i tuż przed zaśnięciem snuję plany kolejnych wyjazdów. Gdy opowiadam znajomym gdzie chcę pojechać… widzę jak na ich twarzach rysuje się grymas, który oznacza tylko jedno; ty niemądry głupi człowieku zejdź na ziemię! zacznij realnie myśleć! przestań bujać w obłokach marzeń! i snuć plany o nie realnym świecie swoich urojeń... Ja jednak wiem, że tam pojadę mam wspaniałych kochanych synów z którymi dojadę wszędzie, a każda z moich podróży staje się cząstką mnie samego i nigdy z tego nie zrezygnuję.

Sunęliśmy gładziutkim asfaltem na północ, wysokościomierz zachowywał się w tym momencie jak licznik kilometrów i z każdą sekundą pokonywanej drogi przyspieszał tempa dorzucając nową wyższą wysokość, ciśnieniomierz natomiast w równym stopniu obniżał swoją wartość. Za jednym z zakrętów nagle z zaskoczenia wyłonił się ogromny zalew, ale nie on sam wywołał nasze zdziwienie tylko kolor jego wody. Tak błękitnej tafli jeziora nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Ogromny sztuczny twór zalewał całą dolinę swym błękitem. Starałem się kontrolować drogę ale wzrok cały czas uciekał w stronę zalewu jakby ta barwa wody hipnotyzowała oczarowywała swym lazurem nieprawdopodobną barwą szmaragdowej toni. Wyglądało to tak jakby cześć bezchmurnego nieba zanurzyła się pośród gór a na małym skalnym urwisku wdzierającym się w bezmiar błękitu ktoś wzniósł fortecę Ananuri. Niegdyś ta obronna fortyfikacja należała do książąt rodu Aragvi, którzy panowali na tych terenach od XIII wieku. Była światkiem wielu krwawych bitew, walk, skrytobójczych mordów broniła wejścia w góry wysokiego Kaukazu.Za twierdzą rozpościerał się widok na olbrzymi niczym nie ograniczony masyw górski. Przez wąskie gardło wijącej się Drogi Wojennej wjechaliśmy w potężne skały, wysokich gór. Wdarliśmy się w serce mitycznego Kaukazu. Do miasta Kazbegi pozostało niespełna 50 kilometrów a droga dziwnie dłużyła się nam w nieskończoność. Dziesiątki podjazdów serpentyn wijącego się duktu, urwisk, gdzie za każdym zjazdem spodziewaliśmy się zobaczyć miasto. Równiutki asfalt w momencie zamienił się w dziurawą szutrową drogę by po chwili przestać istnieć zupełnie a my poczęliśmy jechać po kamienistych wybojach. Tylko granica urwiska i pionowa grań wskazywały szerokość szlaku którym mozolnie brnęliśmy na przód wspinając się wprost w czarujące widoki wspaniałych gór.

Po kilkunastu minutach szarpaniny auta z podłożem, naszym oczom ukazała sie zielona dolina. Przecięta wstęgą strumienia z malutkimi domkami pośród nielicznych pagórków. Wyglądało bajecznie, jakby ktoś na zielonym obrusie rozsypał okruszki a potem je skrzętnie poukładał. Był to tak plastyczny rysunkowy widok jakbyśmy byli w ogromnym kinie a widziany obraz przeskakiwał na wielkim ekranie z wyświetlanym filmem produkcji Drem Wors. Wyboisty poszarpany spływającą wodą kamienny szlak zamienił się momentalnie w gładziutki asfalt. Skończyły się podskoki omijanie wyrw, głazów i jazda z prędkością wolnego stępa konia. Wrzuciłem piąty bieg od dłuższego czasu nie używany. Granica miasteczka była bardzo wyraźna odcinała zielone pustkowie płaskowyżu. Wciśnięte pomiędzy ogromne skaliste góry niebosiężne szczyty i to dosłownie bo na błękitnym sklepieniu nieliczne chmurki spowiły najwyższe partie tych owianych legendami pasm górskich. Nazwa miasta pochodzi od nazwiska Aleksandra Kazbegi poety i pisarza gruzińskiego podobnie jak najwyższy szczyt tego pasma Kaukazu chociaż niektórzy mieszkańcy twierdzą że imię to pozostałość po pradziadku poety poborcy podatkowemu który pomógł Imperium Rosyjskiemu opanować te tereny w XVII wieku. W 2006 roku miasto straciło swoją nazwę Kazbegi i otrzymało na powrót zabraną w 1925 roku przez władzę sowiecką Stepancminda od imienia mnicha gruzińskiego kościoła prawosławnego Szczepana który to wybudował erem do poboru opłat za przejazd prowadzącym przez góry szlakiem. W takim miejscu każda opowieść jawi się jak legenda. Na rynku miasteczka wypatrujemy z Pawłem sławnego szczytu. Z pewnością widząc naszą dezorientacje, podszedł do nas Gruzin i po szczerym przywitaniu ( mężczyźni gruzińscy całują w policzek na powitanie) rozpoczął opowieści o swoim mieście górach pokazał nam szczyt Kazbegu, zaproponował nocleg był bardzo serdeczny. Paweł nie bardzo rozumiał po rosyjsku więc zanim skończyłem dialog z gościnnym Gruzinem zamówił nam obiad w restauracji. Prawdziwy rarytas kuchni kaukaskiej chinkali, są to ni pierogi ni pyzy coś w rodzaju dużych kołdunów sprytnie zawiniętych ku górze, które wypełnia pyszny rosół a w nim zatopione mięso baranio-wołowe. Pychota zjedliśmy ich po dziesięć. Paweł popił posiłek wyśmienitym piwem gruzińskim ja napojem przypominającym lemoniadę o bardzo dziwnym smaku.

Zwiedzanie miasta nie zajmuje sporo czasu natomiast znalezienie poczty to już istna sztuka znajomości topografii a i tak w końcu okazała się zamknięta i kartek znowu nie wysłaliśmy jak pech to pech. Po powrocie na rynek gdzie mieliśmy zaparkowany samochód zostaliśmy oczarowani... Kazbek pokazał się nam w całej swej krasie, mgły chmury odpłynęły odsłaniając potężny masyw górski z zaśnieżonym szczytem na tle błękitnego nieba i ledwie widocznym klasztorem Sameba na wzgórzu Tziminala. Góra Kazbek to nieczynny wulkan o wysokości 5047m n.p.m. Związanych z nim jest wiele mitów baśni i legend. To na jego kamienistych zboczach Bogowie Greccy przykuli do skał Prometeusza za to że wykradł im ogień i dał go śmiertelnikom. To tu codziennie przez 30 lat orzeł Ethon zjadał mu wątrobę, która przez dzień odrastała by na powrót rano znowu stać się pokarmem ptaszyska. I tak zapewne było by do dziś gdyby nie Herkules i jego celny strzał z łuku zabijający orla i tym samym oswabadzając umęczonego Prometeusza. Inne podanie mówi, że na wysokości 4 tyś m znajduje się jaskinia w której to chrześcijanie ukryli żłóbek betlejemski Chrystusa i święty namiot Abrahama. Z górą tą związało się miejscowe tabu dotyczące a jednocześnie zabraniające wspinania się na nią i polowań na jej zboczach. Miejscowa ludność przez setki lat nie miała odwagi wejść, czy nawet zbliżyć się do zboczy góry. Nie należy zatem się dziwić że pierwszymi zdobywcami szczytu w roku 1868 byli trzej Brytyjczycy Moore, Freschfield, Tucker z Londyńskiego Klubu Alpinistycznego. Rzeczywiście odkryli na wysokości 4 tyś m pieczarę i do dziś znajduje się tu chatka służąca obecnie jako stacja meteorologiczna. Wspinaczka na szczyt nie jest specjalnie trudna ale zabiera sporo czasu około 4 dni a jest to podyktowane koniecznością aklimatyzacji wysokościowej. Należy mimo wszystko zabrać ze sobą czekan raki liny i cały ten wysokogórski sprzęt nie zapominając o odpowiednim ubraniu i co podkreślają miejscowi górale o okularach bo słońce tutaj operuje bardzo mocno i można nawet uszkodzić wzrok.

Słońce było jeszcze wysoko gdy opuszczaliśmy gościnne i bardzo smaczne miasteczko. Zjechałem z głównej drogi, chcieliśmy to znaczy ja chciałem (bo Paweł oponował, i jak niebawem miało się okazać miał rację), spróbować dojechać do regionu Szida-Kartlia omijając Drogę Wojenną. Byłem przekonany że jesteśmy po niżej niewidzialnej granicy samozwańczej Republiki Południowej Osetii. Gdyby nie patrol policji pewno bym podzielił los nieszczęsnych Brytyjczyków, którzy tydzień wcześniej podobnie jak ja teraz zapędzili się w te rejony pięknego Kaukazu. Na szczęście, moje szczęście Gruzińska policja z nieskrywaną determinacją odprowadziła nas do miejscowości Gudauri, nie szczędząc rad i ostrzeżeń dotyczących separatystycznych Osetyńców. Paweł dla poprawy nastrojów kupił u przydrożnych Gruzinek przepyszny przysmak o dziwnej nazwie czurczchela przypominający długie brunatno brązowe sople. Były to nawleczone na nitkę orzechy laskowe zatopione w gęstym ni to dżemie ni to konfiturach, które powstają z gęstego soku winogron. Kupił tez taki dziwny pergamin który powstanie z rozgotowanych i rozwałkowanych owoców winogron, po spożyciu wspaniale gasi pragnienie. W ogóle przedziwne są te gruzińskie smakołyki, kilka kilometrów dalej jedliśmy pieczone chlebki przypominające w smaku drożdżówki pieczone w otwartych piecach przyklejone do ich ścian, specjał ten nosił nazwę nazuki i był bardzo sycący. Jadąc cały czas na drugim biegu samochód powoli zsuwał się z górskich serpentyn. Droga przechodziła na przemian, w równiutki asfalt by po chwili na powrót zamienić się w dziurawą szutrówke pokrytą ogromnymi głazami wprawiając nasze autko w karkołomny slalom. Słońce z żółtej jasnej tarczy przeszło w karmazynowy talerz wokół którego czerwona poświata rzucała na ostre szczyty skał dziwny fascynujący, monetami przerażający blask tworząc niesamowite cienie. Z każdą minutą pokonanej drogi bordowe niebo pokrywały granatowe pasemka chmur, zbliżała się noc. Ze znalezieniem miejsca na obozowisko nie było problemu, po prostu zjechałem z drogi nad rzekę, tuż nad jej brzegiem Paweł rozłożył namiot na dachu naszego autka. Ja zająłem się kolacją i przepierką ubrań. Odgłos pędzącej wody w strumieniu był tak duży że rozmowa z kilku metrów była nie możliwa. Natomiast z zaśnięciem nie było najmniejszego problemu szum wody idealnie nadawał ton naszym wyciągniętym ciałom. To jakby górska kołysanka utuliła nas do kamiennego snu, byliśmy potwornie zmęczeni. Nie jestem znawcą gór większość swojego czasu spędzałem na nizinach. Co prawda Bieszczady schodziłem wzdłuż i w szerz a nawet kilka miesięcy pracowałem w bieszczadzkim lesie. Jednak tamte wzniesienia przy Kaukaskich szczytach są jak małe muldy na wysokim stoku. Poranki jednak, niezależnie od wysokości gór są niemal identyczne, bardzo rześkie. Zroszony, wilgotny brzask dnia wkrada się wszędzie i wszystko bywa mokre. Namiot spowity był wilgocią, a nawet przygotowane śniadanie z poprzedniego dnia nasiąkło rosą. Dociekliwy pedant obozowy nazwie to niedojedzoną i niesprzątnięta kolacją. Powietrze wokół jest tak rześkie że wystarczy przetrzeć twarz i poranne mycie zakończone. Wyprawowa toaleta ciut ciut różni się od tej z wczasowych kurortów. Z założenia nie golimy się, kąpiemy tylko wtedy jak jest jezioro rzeka, bo morska woda tylko schładza i płucze ciało pozostawiając jednak na skórze swędzący nalot soli. Pozostaje mycie zębów, a to z reguły odbywa się przy okazji płukania kubków pośniadaniowej kawie. Z pewnością brudni i śmierdzący nie chodzimy.

W chwilę później ruszamy dalej w drogę. Kierujemy się do granicy tureckiej. Wymyśliłem a raczej znalazłem na mapie przejście graniczne tuż przy Armenii. Tbilisi ominęliśmy szerokim łukiem, ani ja ani Paweł nie mieliśmy ochoty na zwiedzanie zatłoczonego miasta. Upał już na dobre zaczął nam doskwierać. Rześkość zamieniła się w suche gorące powietrze, znikły drzewa a zieleń traw zamieniła się w pustynne burzany wyschniętych źdźbeł. Wjechaliśmy w iście afgański krajobraz. Przepięknie wyglądały pastelowe brązy wzniesień na tle lazuru nieba pozbawionego zupełnie chmur. Przestrzeń nad naszymi głowami zdawała się nie mieć końca. Błękit był czysty, jasny i tak głęboki jakby odbijał się we własnym zwierciadle bezkresnej przestrzeni a nas otaczała nieogarniona dal. Bardzo dziwne uczucie i bardzo piękne. W wyśmienitych nastrojach dotarliśmy do granicy i tu zaskoczenie nie ma takiego przejścia jak Kartsakhi granica jest i owszem ale cała zadrutowana. Kierowca TIRa oznajmił nam że najbliższe pewne przejście jest w Batumi bo to w Valle też chyba jest nieczynne. Spojrzałem na mapę do Batumi najkrótszą drogą mieliśmy niecałe trzysta kilometrów. Paweł zadecydował, a co nam szkodzi sprawdzić! jedziemy do Valle to tylko sto dwadzieścia kilometrów. A po drodze… i w ruch poszedł przewodnik, już po chwili zamiast do przejścia skierowaliśmy się do Chertwisi. Potężnej twierdzy wybudowanej z początkiem naszej ery w widłach dwóch rzek Kura Dżachawecka i Kura Achalkalaki. Stanęła na prastarym szlaku wiodącym z Samcche do Dżawacheti przez setki lat broniła przepraw oraz transportu towarów pomiędzy północą a południem kraju. Z czasem nabrała status twierdzy królewskiej. W XII wieku modernizacji oraz rozbudowy podjęła się królowa Tamara a następnie niezdobyty bastion przeszedł we władanie gruzińskiego rodu Atabagów. Na kaplicy w środku umocnień znajduje się napis datowany na 985 rok. Natomiast nad wejściem do twierdzy jeszcze w XIX wieku istniał napis wspominający architekta jednej z wież obronnych Zakawia Kamkamiszwili. Pod koniec XVI wieku twierdza została zdobyta przez Turków jednak niedługo byli w jej posiadaniu już pięćdziesiąt lat później odbił ją z ich rąk Wielki Mourawi Grzegorz Sakadze. Znaczenie szlaku było jednak tak ogromne że już niebawem Turcy na powrót zdobyli zamek i dopiero przegrana wojna z Rosją w 1828 usunęła ich z tego rejonu świata. Lecz od tego czasu twierdza nie miała już znaczenia obronnego. Po zwiedzeniu zamku mozolnie pięliśmy się po górach Dżawacheckich paśmie należącym do Małego Kaukazu w stronę miasta Vale. W przydrożnej knajpce zjedliśmy bardzo późny obiad opychając się mcwadi szaszłykami z jagnięcia o dość specyficznym i ostrym zapachu przypalonego łoju. Delikatne czerwone i niedopieczone, na wpół surowe mięso przeplatane sporymi kawałkami tłuszczu wypełniło szczelnie nasze żołądki. Paweł ten koczowniczy posiłek zapił szklanką gruzińskiej wódki, mnie jako abstynentowi niestety pozostała tylko woda.

Zamierzaliśmy jeszcze dzisiaj dotrzeć do Turcji, jednak zmęczenie wygrało z chęcią zdobycia granicy. Tuż za knajpą u podnóża góry nad pięknym strumykiem rozłożyliśmy obóz. Pomyślałem, że w takim miejscu można spędzić nie tylko jedną noc ale i cały tydzień. Poleniuchować w cieniu drzew, tak było tam pięknie. Położyliśmy się bez kolacji, szaszłyki były tak syte że w ogóle nie myśleliśmy o głodzie i jedzeniu. Zasnęliśmy równocześnie i niemal od razu jak tylko głowy dotknęły poduszek. Obudził mnie trzęsący się namiot i zapach kawy. Paweł wstał wcześniej i przygotował śniadanie. Spojrzałem na zegarek, dochodziła dziewiąta. Dzisiaj wracamy do Turcji ciężki dzień nas czeka, oznajmił pałaszując gruzińskie salami. Godzinę później dojeżdżaliśmy do Vale. Z daleka błyszczały złotem kopuły pałaców bazylik potężnej warowni. Całe miasto okalały szare mury obronne wysokie na kilkanaście metrów. Czekała nas kolejna gratka i kolejny zamek do zwiedzenia. Przez długi drewniany most nad suchą fosą wjechałem w bramę prowadzącą wprost do starówki fortecznego miasta. I tu zaskoczenie wszystko wokół, pałace, kościoły, meczety, bazyliki, domy, kamieniczki nie były stare z przed wieków to nowe budowle tylko nieudolnie naśladujące zamierzchła historię. Po sekundzie zorientowaliśmy się... wpadliśmy do komercyjnego miasteczka, turystycznego tygla. Dziesiątki kolorowych wycieczek, parking zapchany autokarami z różnych stron świata. Tłumy zwiedzających i kupujących w setkach odpustowych kramów upchanych dosłownie wszędzie. Zatrzymałem toyotę na wzgórzu, chwilkę obserwowaliśmy barwne mrowie ludzi biegające pomiędzy murami straganami a autobusami. Wglądało to przezabawnie: podjeżdżał autokar na plac zamkowy po chwili wylewała się z niego grupa ludzi samochód znikał a w jego miejsce przybywał następny kolejny autokar i tak na okrągło. Przeszła nam ochota na zwiedzanie, zatankowałem zbiorniki do pełna i wzdłuż sztucznych murów podążaliśmy w stronę granicy.

Przejście graniczne zupełnie inne od tego w Batumi, jedna budka identyczna z tymi spotykanymi na autostradzie. Śliczna gruzińska pani pogranicznik i jeden celnik którego bardziej interesował nasz samochód niż to kim jesteśmy gdzie i skąd jedziemy. Odprawa zajęła nam pięć minut. Całe to przejście było w remoncie pośrodku rozkopanego pasa granicznego stało kilkanaście irańskich Tirów blokując całkowicie przejazd. Na widok mojej toyoty jakby na polecenie czy rozkaz niczym wody morza Czerwonego przed Mojżeszem rozstąpiły się potężne auta robiąc nam wolny przejazd. Po tureckiej stronie stał budynek taki barak też chyba w remoncie, tam dość sprawnie odprawiono nas żądając jednocześnie ode mnie pięćdziesięciu euro za przejazd. Zapłaciłem bez ceregieli sądząc że to taki graniczny obowiązek takie myto za przekroczenie granicy. Po chwili zbliżył się Paweł z paszportami, celnik łamaną angielszczyzną wybełkotam pytanie : To wy nie Irańczycy? spoglądając na biały zarost i jasne włosy Pawła. Nie my jesteśmy Polakami z Polski Polonia... Celnik otworzył szufladę wyjął moje pięćdziesiąt euro stwierdzając że od Polaków ani centa nie weźmie oddając mi całą wartość myta. Odprawa bagaży to tylko formalność pogranicznik coś tam opowiadał po turecku cały czas śmiejąc się do nas, na odjezdne dodając abyśmy nie jechali wzdłuż granicy Irańsko Irackiej bo to może być niebezpieczne i że tam mieszkają Kurdowie a im lepiej się nie pokazywać. No tak ale ja chciałem koniecznie zobaczyć Ararat i wdrapać się na wyżynę Armeńską. Nie słuchając ostrzeżeń celnika mozolnie rozpoczęliśmy drapanie się naszym autkiem w góry. Spojrzałem na wysokościomierz wskazywał 289 m npm gdy minęliśmy bramę granicy. Ale stromo pomyślałem wrzucając drugi bieg... i tak przez trzy godziny metr po metrze stromizną przypominającą zakręconą wstążkę spuszczoną z krzesła na ziemię. Wiliśmy się tym wąskim szlaczkiem podziwiając widoki które dosłownie zapierały dech w piersi bo wraz z pokonywanymi metrami ciśnienie leciało na dół. Zatrzymałem auto, byliśmy przekonani że to szczyt naszej podróży że teraz już tylko będzie równina wszak wysokościomierz zatrzymał się na 2 tyś m npm. Tak jakiż byłem naiwny, za lekkim pagórkiem i fragmentem w miarę płaskiego terenu ujrzeliśmy prawdziwe góry. A na nich już nie wstążki ale nitki szlaków po których jak małe pchełki sunęły dwa jak się za godzinę przekonałem Tiry jedyne które tego dnia nas wyminęły. W głowie szumiało ręce jakby nie własne mocno zaciskałem na kierownicy, nogi z waty nadmuchane czymś bardzo lekkim z trudem wciskały na przemian pedał sprzęgła i gazu. Byliśmy sami gdy po kilku godzinach wspinaczki osiągnęliśmy płaskowyż... ależ to był widok na południowo wschodnim horyzoncie czerwieniły się góry ogromne ich kolor migotał w oczach były inne od tych dotąd oglądanych miały kolor żółci czerwieni i brązu na tle wręcz białego nieba bo błękit gdzieś znikł wyglądały zjawiskowo. To był Iran dawna Persja kraj Dariusza, który podbił Aleksander Wielki.

Po kilku tygodniach włóczęgi dotarliśmy. Wysiadłem z auta, Paweł gdzieś znikł za pagórkiem a mnie w głowie huczało ze szczęścia, przejęcia, radości w oczach przeskakiwały przeróżne migotki kolorów jak w kalejdoskopie, kręciło mi się w głowie jak wielkiej karuzeli... a tak naprawdę chyba z braku tlenu i niskiego ciśnienia bo osiągnęliśmy wysokość 3200 m npm. Zacząłem przygotowywać obiad Paweł zagotował wodę z każdym kęsem posiłku łykiem kawy wszystko władało do normy płuca wróciły na swoje miejsce w głowie karuzela przestała się kręcić ramiona podniosły się a z nóg ustąpiła ta niezbyt przyjemna lekkość. Ruszyliśmy dalej na wschód pod samą granicę Irańską w wschodnie rubieże Turcji. Minęliśmy Ani dotarliśmy do jeziora Balik Golu niesamowite to miejsce na jednym z półwyspów natrafiliśmy na ruiny miasta z przed 5 tysięcy lat o czym zaświadczała malutka tabliczka informacyjna. Wioska przez którą przejeżdżaliśmy wyjęta jakby wyrwana z kart baśni cudowne, niesamowite wrażenia. Kwadratowe domki z kamienia wciśnięte w skarpy gór, pokryte dachy darnią i stertami krowich i kozich odchodów skrzętnie zbieranych na stepie i składanych w regularne pryzmy. Zapewne służą mieszkańcom w zimie za opał. Wszystko to sprawiało wrażenie nierealności... był to inny świat, który dopiero zamierzał pokazać nam swoje piękno, swą baśniową urodę legend, do tej pory zamkniętych na kartach książek o baśniach tysiąca i jednej nocy, królowej Szeherezady sułtanie Szachrijarze dziś mogłem zobaczyć na własne oczy. Rozbiliśmy obóz w stepie pod niewielkim pagórkiem, nim przygotowałem kolację a Paweł rozłożył namiot zapadła ciemność, nagle po prostu spadł na nas mrok. Jeszcze wieczorem poczuliśmy chłód, by do kości przemarznąć nad ranem. Wraz z wschodem słońca ustał wiatr i tak jak nagle nadszedł mróz tak w mgnieniu oka przepadł a jego miejsce zastąpiło gorące suche powietrze. Coś nie dawało mi spokoju byłem podenerwowany wszedłem do auta i przekręciłem kluczyk, zapaliły się kontrolki a strzałki wskaźników drgnęły. Zapłon jest pomyślałem przekręcając kluczyk silnik zapalił w pół sekundy głośno terkocząc obudził Pawła, który z nieskrywaną dezaprobatą pomstował na mnie i ta wczesną pobudkę. Wszystko porządku więc skąd to zdenerwowanie? Po śniadaniu spojrzałem na tylnią oponę. Psiakrew złapaliśmy gumę, samochód opierał się na feldze. Z trudem dopompowałem powietrza nasza pompka była za słaba ledwo ledwo dobiła do 2,5 atmosfery. Powoli wyjechałem z zagłębienia ruszyliśmy w głąb historycznego Kurdystanu dwa razy zatrzymałem się sprawdzić oponę a po godzinie już nie myślałem o niej.

W pewnym momencie niebo zaczęło ciemnieć i wokół nas począł zapadać zmrok wszystko przybrało kolor szarego granatu. Góry, niebo, cały płaskowyż zrobił się jednolicie bezbarwny pogrążony w szarym coraz bardziej ponurym mroku. I nagle jak grom tylko nie z jasnego a zupełnie ciemnego granatowego nieba jak nie huknie jak nie zacznie się błyskać a my zostaliśmy zasypani gradem. Ależ co to był za opad kule wielkości piłek golfowych a niektóre jeszcze większe zasypały nasze auto. Dostaliśmy się pod ostrzał granatników i odłamków którymi nieboskłon nas zaatakował i jakby bronił swego dostępu do historycznej krainy Kurdystanu. Zjechałem na pobocze zupełnie bezradny wobec, bezwzględnej siły przyrody, która teraz postanowiła pokazać nas swoją moc i nieobliczalność. Taki opad musi trwać bardzo krótko skwitował Paweł moją obawę podziurawienia auta. Wyszedł pozbierał co większe odłamki lodu schładzając nimi colę. W dziesięć minut później pędziliśmy w słońcu ciesząc oczy tęczą tak szeroką, że na końcu niej z pewnością nie tylko gar ale i całą furmankę złota upchaliby Irlandczycy.

Minęliśmy świętą górę Ararat na której według biblii osiadła Arka Noego po wielkim potopie. Wjechaliśmy w rozległą górzystą pustynię by po chwili dotrzeć do bajkowego zamku Isak Pasia Sarayi, ależ to był widok w zagłębieniu otoczony górami stał pałac z wysokim meczetem i okrągłą kopułą świątyni a wszystko to zamknięte murami i piękna ozdobiona płaskorzeźbami bramą. Wszystko to razem pustynia, góry, pałac przeniosło nas w zamierzchłe czasy sułtanów latających dywanów Sindbada z jego przygodami i podróżami było to tak niesamowite miejsce że żalem je opuszczaliśmy. Byliśmy tak zaoferowani widokami że zupełnie zapomniałem o pokrowcu aparatu fotograficznego, z całą zawartością kart pamięci. Pozostał na dachu auta a my pojechaliśmy w stronę kolejnej części kompleksów zamkowych. Pokrowiec oczywiście spadł tuż po ruszeniu samochodu, i pewno wszystko byśmy stracili gdyby nie uczynni młodzi Turcy, którzy dogonili nas skuterem wręczając naszą zgubę, mało tego nie chcąc nic za swoją grzeczność. Późne śniadanie zjedliśmy w przydrożnej gospodzie kurdyjskiej. Zresztą trudno mówić tu o jakimkolwiek pomieszczeniu. Nisza wykuta w skale zastąpiła lokal zdezelowana wersalka przykryta kilkoma dywanami siedzisko a stół to kawałek płyty na czterech kamieniach. Nasz gospodarz to typowy mieszkaniec tych ziem wysoki ogorzały mało mówny jeszcze mniej rozumiejący tego co się do nie go mówi Kurd. Podał nam ser oliwki stertę placków masło kozie i cały dzban herbaty. Siedzimy z Pawłem głodni jak diabli ale nie wiemy jak zabrać się za te kurdyjskie specjały. Wtem ni stąd ni z owąd zatrzymuje się bus i wysypuje się z niego mnoga rodzina, bez zbędnych ceregieli rozsiada się wokół i zaczyna pałaszować nasze śniadanie. Ha udało się! wiemy jak to jeść, dołączamy się do wspólnej biesiady. Po chwili odzywa się do nas po angielsku przybysz: Raszyn? Croatia? Serbia? Paweł podejmuje rozmowę, nie Polska Polonia jesteśmy polakami. A Polska!!! tu pochwalił się swoją znajomością geografii Katowice Warszawa Gdańsk... i rozpoczęła się rozmowa opowiedział o zamku Van o swoim rodzinnym mieście Dogubeyszit był z niego bardzo dumny. Wytłumaczył nam; że te kobiety nie są jego żonami, on jest jak europejczyk i nie uprawia wielożeństwa a te panie to siostry i kuzynki a żonę ma tylko jedną i to ona właśnie siedzi obok mnie. Porozmawiał chwilę z gospodarzem spakował całą menażerię pożegnał się wsiadł do busa i pojechał. Po śniadaniu zapytałem gospodarza ile płacę coś tam odburknął, i wskazał na tył odjeżdżającego volkswagena. Domyśliłem się że za śniadanie zapłacił nasz rozmówca. Ja jednak chciałem być honorowy wyciągnąłem plik banknotów. Mrukliwy Kurd znów coś tam zaburczał pokręcił głową popatrzał na mnie i z nie ukrywaną niechęcią wyciągną banknot o najniższym nominale skinął głową i znikł w wykutej w skale piwnicy. Wsiadając do auta rzuciłem okiem na oponę, jest 0k trzyma pomyślałem i ruszyliśmy dalej w pustynię która zdawała się być bezkresna. To był dzień kamieni piasku i małych kurdyjskich wiosek. W ogromnym upale powoli nie przekraczając 30km/h sunęliśmy kamienistymi bezdrożami wzdłuż granicy irańskiej. W pewnym momencie pustynne bezdroże zamieniło się w wąską utwardzoną dróżkę najpierw szutrową by po chwili wygładzić się w równiutki asfalt. Wąska na szerokość jednego auta droga doprowadziła nas do stacji benzynowej. Na środku pustkowia stały dwa dystrybutory i mały domek. Jak w amerykańskich filmach drogi nagle z pod ziemi wyłania się stacja benzynowa. Przywitał mnie i Pawła z nieskrywanym zdziwieniem młody Kurd. Zapytałem czy mogę przenocować obok jego stacji, nie miał nic przeciwko temu bacznie nam się przyglądając co robimy. Paweł rozłożył stolik ja wyciągnąłem chleb, tu nasz Kurd przerwał nam te przygotowania do kolacji jednym gestem zapraszając do środka na wspólną strawę. Jednak musieliśmy zaczekać do zachodu słońca bo to okres Ramadanu i jeść wolno dopiero w nocy. Około jedenastej rozpoczęliśmy biesiadę on powyciągał swoje specjały my swoje. Okazało się że wszyscy będziemy jeść z jednego garnka. Po zjedzeniu kilku łyżek, naczynie ze strawą przekazuje się następnemu podejmując jedzenie od poprzednika. I tak w kółko aż do najedzenia się. Asym bo takie miał imię ten nasz muzułmanin wyciągnął z gara małego ugotowanego ptaszka ugryzł go i podał mnie ja skosztowałem i dałem Pawłowi i tak po kilku gryzach pozostały same kosteczki. Ja poczęstowałem Asyma fasolka po bretońsku nie świadomy popełniania groźnego przestępstwa. Muzułmanie za nic w świecie nie tkną wieprzowiny a my naszego Kurda nakarmiliśmy kiełbaską z Polski pewno wieprzową. Ale dużo później przekonałem się o tym podczas oglądania zdjęć. Asym jak mógł opowiadał nam o rodzinie dzieciach i o sobie. Trudno jest porozumieć się Polakowi po kurdyjsku i Kurdowi po polsku, my rozmawialiśmy do rana. Po mroźnej nocy słońce tak zaczęło prażyć, że nie sposób było wyleżeć w namiocie i to nie z uwagi na wysoką temperaturę tylko na skraplającą się wodę. Wszystko było wilgotne a krople spadające na twarz były tak wielkie że w trzech można było się umyć a w dziesięciu wziąć kąpiel. Chcąc nie chcąc musieliśmy poczekać aż wszystko przeschnie. Pożegnaliśmy się z Asymem… jeszcze wskazał nam kierunek w którym najszybciej dotrzemy do wielkich jezior Wyżyny Armeńskiej i wrócił do swojej pracy tankując wielki rejsowy autobus. Skąd on się wziął na tym pustkowiu? tego już się nie dowiedzieliśmy. I znów ruszyliśmy bezdrożami skręcając na zachód. W tym miejscu rozpoczęliśmy faktyczną drogę w kierunku Europy od której dzieliło nas około 3 tyś km i Morze Egejskie. Po kilku godzinach przemierzania pustyni i rozkoszowania oczu przepięknymi widokami gór, wysokich wzniesień i bajecznie wyglądających ni to wydm ni piaskowych moren. Ani przez sekundę jazdy nie poczuliśmy monotonni, krajobraz zmieniał się z każdym przejechanym metrem drogi a kolory które nas zewsząd otaczały mieniły się odcieniami pasteli by po chwili przybić wzrok przepiękną soczystą zielenią oazy. Na horyzoncie co jakiś czas wyłaniała się wioska z charakterystyczną błyszczącą iglicą meczetu pośród seledynowych kłębów drzew otaczających białe zabudowania. Na tle błękitnego nieba widok przybierał obraz z baśniowych kart książek, z dziecięcej wyobraźni pędzących rumaków i dumnych wojowników pustyni którym dowodził potężny i dzielny Ela Lem a tętent kopyt i dzikie okrzyki jeźdźców szumiały w uszach wraz z pędem naszego auta.

Wspaniałych nastrojach dotarliśmy do jeziora. Takiego koloru wody nie widzieliśmy nigdy nawet nie przypuszczaliśmy że tak może wyglądać błękit, nie potrafię określić jego odcieniu to był istny tygiel kolorów niebieskich zielonych białych połączonych ze złotem błyszczącego słońca i srebrem połyskującej tafli, które odbijało jego blask ze zdwojona siła światła… tak to z pewnością można nazwać cudem przyrody. Woda w jeziorze jest tak zasadowa że do umycia ciała nie potrzeba mydła, a sól pozostaje długo na ciele bezlitośnie szczypiąc każde zadrapanie i każdą rankę.

Już na dobre przywykliśmy do sporych wysokości i przebywanie na 2 tyś m npm nie sprawiało nam żadnych problemów. Nawet naszemu samochodzikowi przypadło to chyba do gustu bo pędził spokojnie wzdłuż granic wybrzeża w stronę świętego miasta Van.

Nadbrzeżna osada szczyci się prastarą historią dziejów, to tutaj według niektórych znawców Starego Testamentu mieścił się biblijny Eden. Miasto to IX wieku przed naszą erą było stolicą wielkiego państwa Urartu a pod rządami króla Sarduriego powstała ogromna niezdobyta przez setki lat twierdza. Zdobyli ją dopiero czterysta lat później potężni dzicy Medowie by z czasem po walkach stać się miastem Armenii a po krwawych waśniach stolicą Seldżuków. Historia nigdy nie była łaskawa dla tych ziem, podczas I Wojny Światowej wojska Ormiańskie zrównały z ziemią całe miasto mordując mieszkańców, w akcie zemsty armia turecka dokonała rzezi Ormian z okolicznych miejscowości co jest do dzisiaj zarzewiem konfliktów i niechęcią obydwu państw Turcji i Armenii. Zwiedzaliśmy ruiny jednego z najstarszych zachowanych na świecie zamków, z zachwytem. Ze szczytu wież fortecy widok na jezioro i miasto był cudowny. Z jednej strony gładziutka tafla jeziora z drugiej szczelna zabudowa miasta. I tylko fragment ruin miejskich budził nasz smutek. To tutaj w zeszłym roku doszło do potężnego trzęsienia ziemi w którym zginęło kilkuset mieszkańców i do dzisiaj widok doszczętnie zrujnowanego nowoczesnego osiedla wywołuje głęboki żal nad siłami przyrody które to dokonały niewyobrażalnych zniszczeń, i wielkiej tragedii wśród mieszkańców.

Z miasta wyprowadzało kilka dróg wybraliśmy tą na południe wjeżdżając w samo serce kamienistej pustyni. Szeroka asfaltowa droga po kilku kilometrach zamieniła się ciągnący w nieskończoność pas budowy. Setki ciężkich samochodów wywrotek dźwigów i takich gigantów których na europejskich drogach nie sposób spotkać. Na nasze szczęście cały ten park maszyn stał nieruchomo jakby oczekiwał na hasło startu by wyrwać tej dzikiej ziemi kawałek po kawałku pod nową autostradę, szeroki tunel przebitej górze, zaporze która tworzy nowe koryto rzeczne na zawsze zamykając stary jej bieg. Dzisiaj wszystko było uśpione muzułmańskim świętem Ramadanu.

Krętą drogą szutrową, która momentami znikała nam z oczu, wspinając się na dziesiątki wzgórz w upale takim że temperatura naszego silnika niepokojąco zbliżała się do granic możliwości a strzałka na zegarze co rusz alarmowała nas dotykając czerwonej granicznej kreski. Nie było już setek kolorów ani barwnych oaz co rusz przy drodze spotykaliśmy martwe zwierzę czy szkielet na wpół obłożony sierścią i tysiącem robaków szamających resztki swojego pożywienia. Całość budziła nasze mieszane uczucia, i ja i Paweł myśleliśmy o jednym, zadając sobie w myślach pytanie co by się stało gdyby w tym momencie nawaliło nam auto... tak te myśli zaprzątały mam umysły nie wypowiadając głośno ani jednego zdania w milczeniu jechaliśmy powoli przez to słoneczne piekło północnej Mezopotamii.

Minęliśmy Sirnak tankując auto do pełna, była to największa odległość jaką przejechaliśmy zupełnym pustkowiem, przez prawie dwieście kilometrów nie napotkaliśmy ani jednego samochodu z daleka obserwowaliśmy stada krów pasących się na wysuszonej ziemi. Te zwierzęta skubały wyschnięte kępy traw z których każde źdźbło raniło palce jak lancet przy próbie zerwania. Wyglądało to wszystko bardzo przygnębiająco. Tuż przed granicą syryjską i miastem przygranicznym Cizre założyliśmy obóz. Wysokościomierz wskazywał 1760 m npm, po kolacji bez słowa wdrapaliśmy się kolejno na dach auta. Chyba tym razem ja zasnąłem szybciej. Ale nie śniłem spokojnie cały czas w myślach i przed oczami miałem bezkres kamiennego pustkowia szare niebo poruszające górami drżące w gorącym powietrzu dające obraz zamglonego lustra. Spojrzałem na zegarek dochodziła czwarta tak przeraźliwego chłodu się nie spodziewałem. To przenikliwe zimno było gdzieś w środku, ja zmarzłem od środka. Zszedłem z dachu auta w świetle latarki spojrzałem na termometr, ponownie spojrzałem było minus pięć stopni. Ale przecież nie czułem mrozu w powietrzu nie było tego rześkiego zapachu ziemia nie zamarznięta okna nie zaszronione skąd więc mróz. Po chwili zacząłem sobie uświadamiać że powietrze jest zbyt suche, wkładając kolejny polar okryłem Pawła kocem przytaszczonym z dołu, coś tam pomruczał ale się nie obudził. To śniadanie zjedliśmy opatuleni kocami i śpiworami nawet gorący Kubuś nie rozgrzewał tak mocno jak zawsze, było po prostu przenikliwie zimno. Mijając miasto Cizre minęliśmy świętą rzekę Tygrys po prawej stronie od północy rozlewała się w wielkim korycie szerokim na kilkaset merów by zaraz za miastem zmieścić swe wody w wąskiej zupełnie pospolitej rzeczce dziwne to było, ale naszą uwagę teraz przykuwało co innego. Setki żołnierzy i wozów pancernych dział na każdym wzgórzu i czołgów z lufami skierowanymi w stronę południa w stronę Syrii. Jechaliśmy wzdłuż granicy syryjsko tureckiej dosłownie ocierając się momentami o ten kraj pochłonięty w wojnie domowej. Nie zatrzymywani przez liczne patrole policji i żandarmerii w żółwim tempie jechaliśmy na zachód w kierunku autostrady i miasta Gaziantep. Krajobraz zmienił się nie do poznania wjeżdżaliśmy w gaje oliwne. Całe wzgórza porośnięte były tymi małymi drzewkami tworząc dziwne zadrzewienia zupełnie inne niż te europejskie sady. Tuż przed miastem minęliśmy Eufrat. Wyobrażałem sobie tą rzekę jako coś niesamowitego wyjątkowego, coś do czego zmierza się miesiącami i latami opowiada się o dotarciu do jej świętych wód i do wielkiej historycznej Mezopotamii. A tu tak po prostu mostem, autostradą przekroczyłem szeroką ale niczym nie różniącą się od dziesiątek mijanych rzek. Ot po prostu tak zwyczajnie przejechaliśmy mityczną legendarną wodę. Kierowaliśmy się w stronę Iskenderun, czułem się jak Indiana Jones w poszukiwaczach zaginionej arki czy w poszukiwaniu świętego Grala. Miasto założone przez Aleksandra Wielkiego po bitwie pod Issos nosiło nazwę Aleksandretta i stanowiło ważny port na szlaku z Chin i Europy do wnętrza Mezopotamii.

Było już zupełnie ciemno gdy zatrzymałem auto prze oświetlonym domem na promenadzie tuż nad zatoką Morza Śródziemnego. Myślałem że to przybrzeżna tawerna i że nakarmią nas i napoją a może pozwolą rozbić obóz nad brzegiem i przespać spokojnie noc. Jakież było nasze zdziwienie gdy okazało się że wtargnęliśmy w spotkanie tureckiej rodziny. W pierwszej chwili onieśmieliliśmy naszych gospodarzy, ale po krótkim wyjaśnieniu kim jesteśmy i skąd zmierzamy, zostaliśmy przyjęci jak dobrzy znajomi, którzy właśnie odwiedzili krewnych. Podano nam litry herbaty i miejscową strawę; zagniataną kaszę z soczewicą wraz z rybą i pomidorem do tego zupę pomidorowo ogórkową zalaną śmietaną. Pyszna była ta turecka nadmorska kolacja a połączona z serdecznością mieszkańców wręcz fantastyczna. I tak przegadaliśmy prawie całą noc z turecką młodzieżą wypytywali o wiele rzeczy ale przede wszystkim o Unię Europejską to interesowało ich najbardziej. Do opieki nad nami rodzina wyznaczyła Muhammeda, czerstwego czterdziestolatka, który wyglądał na osiemdziesięciolatka, ale był niesłychanie miły. Jakież było moje zdziwienie gdy rano schodziłem z namiotu i zastałem Muhammeda śpiącego pod naszym autem. Zadanie opieki nad nami zrozumiał dosłownie i nie odstępował nas na krok co rusz pytając czy czegoś nam nie brakuje i czy jesteśmy zadowoleni. Pożegnanie było bardzo długie i serdeczne, nie chcieliśmy z Pawłem nadużywać gościnności tym bardziej jak dowiedzieliśmy się o tragedii jaka ich wiosną spotkała. Po trzęsieniu ziemi stracili dom i prawie cały dobytek. Teraz dopiero, rano zauważyliśmy ruiny domów i to, że mieszkańcy śpią, mieszkają w prowizorycznych namiotach na plaży. Po wypiciu herbaty i kilku zdjęciach na pamiątkę ruszyliśmy dalej na zachód wzdłuż wybrzeża morza Śródziemnego. Wjechaliśmy w fascynującą krainę Cylicję pozostawiając za sobą Wyżynę Armeńską Turecki Kurdystan i cudowną nizinę Iskenderun. Droga wiła się w śród urwisk tuż tuż nad stromym brzegiem morza, co rusz niewielkie zatoczki pokazywały swoje piękno i potęgę czasów zamierzchłej historii ukazując nam budowle hellenistycznych zamków, bizantyjskich świątyń czy seldżuckich twierdz. Zwiedziliśmy bliźniacze zamki opodal miasta Narlikuyu, potężną twierdzę Silifke wzniesioną przez jednego z generałów Aleksandra Macedońskiego. I tutaj coś Pawłowi pomieszało się w mapach wyprowadzając mnie w głąb lądu wzdłuż rzeki Goksu Ruszyliśmy wzdłuż krętej dzikiej rzeki o barwie wody przypominającej płyn do płukania tkanin Lenora. Jasny błękit wypełniał rwący nurt koryta, co rusz spieniając swe wody na licznych przełomach. To w tej rzece utonął cesarz Barbarossa w 1190 roku podczas III wyprawy krzyżowej- znaleźliśmy to miejsce. Z czasem wjechaliśmy w potężne kaniony tak strome urwiska że strach było patrzeć w dół na samą myśl zbliżenia auta do grani dostawałem dziwnego uczucia mrowienia pod skórą suchości w gardle. Paweł zapomniał o aparacie i robieniu zdjęć wypatrując przed kołami przeszkód, które co rusz się pojawiały. Nasze poczucie strachu potęgowała krętość ścieżek którymi dzielnie wspinał się nasz samochód by po chwili pionowo zjeżdżać w dół sypiąc spod kół fontanny kamieni. Po godzinie zjechałem na pobocze w gaj oliwny,chcąc odpocząć rozprostować nogi, ochłonąć z wrażeń. Postawiliśmy auto w cieniu drzewa aby troszeczkę ostygło sami ruszyliśmy gajem oliwnym. Dziwnie wyglądał ten turecki las, z czerwonej ziemi zresztą co to za ziemia? Z ceglastej skały wyrastały niewielkie drzewka obsypane zielonymi owocami, i ten dziwny zapach gorącego powietrza zmieszany z ostrą wonią dojrzewających owoców. Tuż za gajem rozpościerał się potężny kanion rzeki Goksu. Nieprawdopodobny widok, na myśl przyszły migawki kadrów z westernów amerykańskich i kanionem rzeki Kolorado... ten dorównywał nu z pewnością i prezentował się równie imponująco. Paweł jak zwykle ostrożny zabronił mi zbliżać się do grani przepaści ale nawet patrząc na tę bezkresną czeluść z kilku metrów wrażenia były bardzo emocjonujące, i taki dziwny ucisk w podbrzuszu sprawiał, że nie sposób było zbyt długo wpatrywać się w jeno miejsce. Czyżby to był już lęk wysokości? czy ogrom i potęga przyrody tak na nas działa? nie wiem ale widok był czarujący a wręcz ekscytujący.

Jak się okazało cały dzień zabrała nam włóczęga krętymi ścieżkami wśród gór Taurusu nim ponownie zjechaliśmy nad wybrzeże morza Śródziemnego. No cóż czas poszukać miłej cichej plaży i rozbić nasz obóz. O dziwo nie było z tym problemu, zanim jeszcze na dobre rozpocząłem się rozglądać za spokojnym miejscem Paweł wskazał mi wąski pas lądu wciśnięty pomiędzy góry z drogą, morze gdzie tuż nad nim wysoko wyrosło osiedle dziwnych wielokondygnacyjnych domków. Miejsce było idealne, w cieniu palmy postawiłem auto nauczony doświadczeniem kilkanaście metrów od morskiego brzegu. Jakaż to była wspaniała kąpiel w słonych wodach morza Śródziemnego… a potem kolacja, przegląd filmów i zdjęć z emocjonującego dnia wyprawy. Słońce tak szybko zniknęło za horyzontem pozostawiając jedynie po sobie smużkę bordowej chmurki, że nawet nie zdążyliśmy się zorientować a już swym srebrnym blaskiem ogarnęła nas potężna tarcza srebrnego księżyca. Poświata miesiąca była tak jasna że nie potrzebowaliśmy światła latarek, to w niej dokończyliśmy kolację a po chwili wpatrując wzrok w rozkołysaną taflę morza ogarniał nas sen. To był cudownie spędzony dzień, pełen wrażeń obok mnie spał mój kochany syn, po chwili spałem i ja.

Było już zupełnie jasno jak zgramoliłem się z namiotu. Nocny wiatr narobił nam troszkę bałaganu i powywracał dosłownie wszystko. Sok pomarańczowy wylał się wprost do naszego kuferka z jedzeniem zalewając posiłek, na szczęście kawa była dobrze zakręcona i nie rozsypała się po plaży. Gdy kończyliśmy pakować nasz obóz podeszło do Pawła trzech Turków i w czystej angielszczyźnie serdecznie nas przywitali i pozdrowili. Oznajmiając nam że to ich plaża i że bardzo się cieszą że przybysze z Polski mogli i zechcieli na niej odpocząć jednocześnie zapewniając nas o swojej przyjaźni i o tym że jak chcemy możemy tu spędzić i cały tydzień, a oni nie chcą od nas żadnych pieniędzy. Podziękowaliśmy bardzo i ruszyliśmy dalej wzdłuż wybrzeża. To była chyba ostatnia dzika plaża jaką spotkaliśmy u wybrzeży morza Śródziemnego, wjechaliśmy w ogromna tętniącą pełnią życia komercję. Dziesiątki setki domów wczasowych promenad wypełnionych szczelnie co do centymetra turystami z całego świata wylewała się na ulicę a rzeka aut po prostu nas zalała. To było coś zupełnie innego coś do czego nie byliśmy przyzwyczajeni pusta Wyżyna Armeńska w zderzeniu z riwierą morza Śródziemnego, jawiła się jak świat ludzi wolnych niczym nie skrępowanej przyrody… tu w zderzeniu z machiną cywilizacji zaczęła pęcznieć i stężeć od wszech obecnej komercji i pieniądza. Rubaszny Turek w podręcznikowym wręcz groteskowym ubraniu z wielbłądem osiołkiem i małpką pozuje do zdjęć, grupka turystów z europy robi fotki pod palmą ubrana jak na zdjęciach kolorowych czasopism. Różnobarwne agresywne reklamy zapraszają do korzystania z dobrodziejstw cywilizowanego wypoczynku. Riksze, taksówki, autobusiki, wagonetki, targowiska jedno po drugim... tłum turystów nie przebrany tłum i w środku tego my... naszym zakurzonym autkiem ogorzali nie ogoleni inaczej ubrani staliśmy się atrakcją przechodniów. Poczułem się jak przybysz z innego świata innej planety, nawet na targu sprzedawcy nie negocjowali z nami cen sprzedając nam towar po kosztach, a zatłoczone przejścia rozstępowały się przed nami jak przed księdzem w kościele pełnym tłumów wiernych. Paweł kupił shishę dla Majki ja turecką czapeczkę dla Uli i pełni radości z udanych zakupów wróciliśmy do naszego autka. A tutaj zdziwienie spory tłum ludzi nazbierał się przy naszym samochodzie. Rodzina ze szczecina cieszyła się ze spotkania rodaków, dwóch Anglików było zainteresowanych kupnem autem, jeden z Niemców nie mógł się nadziwić ile kilometrów już za nami, a kilu tubylców Turków dziwiło się jak to bez szwanku przebrnęliśmy przez ten dziki Kurdystan, bo tam nie zapuszczają się rozsądni ludzie... podobno. Byliśmy z pewnością sporą atrakcją ulicy i tego kolorowego blichtru za ogromne pieniądze, którego z Pawłem szczerze nie znosimy. Po serdecznym pożegnaniu się z połową mieszkańców europy, poklepywani przez Turków ruszyliśmy dalej w naszą wyprawę, przy najbliższej sposobności oddalając się od tego kolorowego przepłaconego pseudo wypoczynku. Gdzie człowiek postrzegany jest przez pryzmat pojemności swojego portfela, gdzie dawno już zapomniano o zwykłej ludzkiej gościnności, tego czego doświadczyliśmy wędrując po ,,niebezpiecznym, Kurdystanie i Gruzji.

Wjechaliśmy w ogromne pola bananowe na zboczach których rosły dojrzewające opuncje i drzewa figowe. Do tej pory kupowaliśmy owoce, teraz mogliśmy się najeść do syta tych ciepłolubnych specjałów prosto z drzewa krzaka i bananowej trawy. Zachęcani przez Turków objadałem się figami, Paweł zjadł kilka kilogramów bananów co przypłacił bólem brzucha a ja setkami igiełek powbijanych wszędzie z pałaszowanych zbyt łapczywie owoców opuncji. Przemierzaliśmy ten wielce zróżnicowany kraj od gór do równin zawsze serdecznie witani przez mieszkańców, znów byliśmy na wsi pośród szczerych uśmiechów i ciekawości ludzi zamieszkujących te tereny. Z lasów bananowo figowych wjechaliśmy w cytrusowe gaje zapach dojrzewających cytryn i pomarańczy wspaniale orzeźwiał powietrze, a soczysta zieleń liści sprawiała frajdę dla oczu zmęczonych kolorem pustyń. Zjechałem z asfaltu wjeżdżając w polną ścieżkę wprost w gęsty sad cytrusowy. Tu Paweł przygotował kolację, tym razem zjedliśmy jajecznicę z dwudziestu jaj, a ja przygotowałem namiot. Noc była bardzo ciemna i przyjemnie chłodna a zapach cytrusów który wpadał do namiotu z pewnością sprawił że spaliśmy wyjątkowo smacznie do godziny dziewiątej. Dzisiaj zamierzaliśmy dotrzeć do Izmiru i miasta portowego Cesme. Po drodze zamierzaliśmy jeszcze zwiedzić kilka zamków, z tych zaplanowanych kilku zrobiło się kilkanaście i już chyba po ósmym mieliśmy ruin dość. Każdy z nich miał swoją wspaniałą historię, wiele fortec wybudował Aleksander Wielki lub jego generałowie, wiele powstało w średniowieczu, dziesiątki pięknych meczetów i ruin świątyń bizantyjskich. Nie sposób to wszystko zwiedzić i zapamiętać Turcja to azjatyckie zagłębie archeologiczne, w którym splatają się historie antyczne, początki chrześcijaństwa wielka legenda średniowiecza, to przez ten kraj przechodziły krucjaty to tu wiódł najkrótszy szlak do Jerozolimy. W tym nastroju pełnym mitycznych dziejów dotarliśmy do miasta Efez i wielkich ruin świątyni Jana. Nieopacznie zajrzeliśmy do tureckiego sklepu i jak stara osmańska tradycja nakazuje musimy coś kupić, a sprzedawca nie tylko za swój honor ale i przez wiekową tradycję musi nam cos sprzedać. Pawłowi spodobała się piękna mosiężna shisha ale jej cena sto pięćdziesiąt euro odstraszała. Turek przekonywał nas do autentyczności zakupu zachwalając przedmiot. Ja takiej kasy nie miałem Paweł też Turek był nieustępliwy dopadł nas przy aucie sprzedając nam w końcu piękną antyczną fajkę za trzydzieści pięć euro. My byliśmy zadowoleni ale to było nic w porównaniu z radością kupca który cieszył się jak małe dziecko ze sprzedaży, dla nas rzecz niezrozumiała dla niego triumf.

Wielkie miasto Izmir minęliśmy obwodnicą w przydrożnym zajeździe zjedliśmy szaszłyki i gulasz zapijając kawą. Potworny upał dawał się już nam nieźle w kość byliśmy zmęczeni gdy dodarliśmy do portowego sennego miasteczka Cesme. Odszukałem port i po długich perturbacjach wyznaczono nam godzinę promu który dopłynie z nami do Greckiej wyspy Chios. Znaleźliśmy spokojną knajpkę z Internetem pyszną kawą i bardzo smacznymi tureckimi zupami. Nadrobiliśmy braki łącznościowe Paweł wygadał się z Majką ja wysłałem wiadomości do wszystkich znajomych. Odpoczęliśmy… tuż po siedemnastej odprawili nas tureccy celnicy i młody portowy funkcjonariusz zajął się nami bardzo troskliwie obiecując że zaraz prom podpłynie. I rzeczywiście podpłynął, tylko jakiś taki mały ledwo ledwo zmieściłem się tym pojazdem pośród zdziwionych współtowarzyszy podróży, którzy dość niechętnie przywitali tego naszego potwora na pokładzie promiku. Dając temu wyraz dziwnymi minami i gestykulacją, jednak nam osobiście nikt uwagi nie zwrócił.

Żegnaliśmy gościnną Turcję żegnaliśmy Azję ruszyliśmy do Europy, wracaliśmy do Unii Europejskiej. Poszło przecz gdzieś zmęczenie byliśmy radośni i weseli przed nami Grecja i jej zabytki. W planie Ateny z Akropolem, Delfy z tajemniczymi przepowiedniami, Termopile i waleczny Leonidas.... To wszystko przed nami. Za nami przepiękna ogromnie zróżnicowana wielokulturowa Turcja, za nami Kaukaz i Wyżyna Armeńska wspaniałe wspomnienia przebytych tysięcy kilometrów dziesiątków pasm górskich pustyń i mórz.

Po godzinie dotarliśmy do greckiej wyspy i tu pierwsze zaskoczenie, nasz samochód został skierowany do kontroli celnej, przecież tylko jeden przypłynął i od razu takie trzepańsko? Młody niegrzeczny grek począł nam przeglądać bagaże był bardzo skrupulatny i stanowczy a my spokojni bo prócz kilku muszelek i kamyków nic nie mieliśmy. Godzinę trwała odprawa i grzebanie w naszych ciuchach. W malutkim porcie w końcu pozwolono nam opuścić zadrutowaną przestrzeń i wjechać w miasto. Dziwne to miejsce sprawiało wrażenie że każdy robi co chce. Do nieobowiązujących przepisów ruchu drogowego już się przyzwyczaiłem, ale w końcu byliśmy już w Unii a tu wszystko na opak, niestety tak będzie w całej Grecji. Ogromna arogancja miejscowych pałająca wręcz nienawiść do turystów dała nam się odczuć od samego początku pobytu w tym kraju i tak pozostanie. Kryzys który dopadł Grecję odbił się znamiennie na kontaktach z obcokrajowcami, czuliśmy się tak jak by ci potomkowie Hellenów upatrywali całe zło w przybyszach z północy. Z trudem załatwiłem formalności promowe i ruszyliśmy w miasto, tylko jakoś straciliśmy ochotę do zwiedzania. Ja położyłem się na rozgrzanej promieniami słońca promenadzie a Paweł zasiadł z książką pod murem. Prom który miał przybyć o dwudziestej drugiej przypłynął o pierwszej w nocy. Byliśmy potwornie zmęczeni czekaniem i bardzo niedoświadczeni w podróżach promowych. Zamiast zabrać na pokład śpiwory materace i koce my zostawiliśmy wszystko w samochodzie, do którego nie mieliśmy dostępu podczas podróży. I zamiast smacznie spać na pokładzie my wegetowaliśmy w plastikowych krzesełkach. W końcu Paweł znalazł kawałek miejsca z wykładziną i tak wprost na pokładzie przespaliśmy kilka godzin rejsu.

Grecja, jej wybrzeże o poranku jawiło się przecudnie, wpłyniecie do portu w Atenach z brzaskiem dnia to niezapomniane przeżycie. Ciemne granatowe niebo stawało się fioletowe, z każdą minutą przyjmując jaskrawszą barwę. Wyglądało to tak jak kawał metalu tuż przed odkuciem z niego podkowy błyszczy złotym blaskiem w rozgrzanym do białości palenisku. Takie właśnie stawało się niebo nad ateńskim portem pokrywając go blaskiem pierwszych promieni słońca. Nie było łatwo opuścić tego potwora, podobnie jak załadunek tak i rozładunek, wybrnięcie z jego brzucha zajęło prawie godzinę. Wjechaliśmy w stolicę Grecji z jednym zamiarem, chciałem dostać się pod wzgórze ateńskie i zwiedzić Akropol. Jak się wydawało banalne zadanie, jak się okazało bardzo trudne przedsięwzięcie. Kluczyliśmy naszym autem wśród dziesiątek uliczek i zakamarków greckiej stolicy. A tu ni skąd pomocy każdy napotkany grek tylko wzruszał ramionami coś tam bełkotał po grecku udając że nie wie o co chodzi. Jedna pani po angielsku oświadczyła nam że najlepiej zostawić tu nasze auto zatrzymać taksówkę i w ten prosty sposób dostać się do tego ateńskiego sanktuarium. W końcu wpadliśmy na genialny sposób Paweł wpisał w GPSa współrzędne parku opodal wzgórza i w ten oto prosty sposób dotarliśmy do celu.